Z wydaniem „Krime Story” mogło się wiązać kilka obaw. Po pierwsze, album powstawał w gorącym dla krakowskiego (ale mieszkającego w Katowicach) rapera czasie, gdy równocześnie pisał powieść i myślał o produkcji filmu fabularnego. Czyli istniało ryzyko, że nie dopieści muzyki. Po drugie, zastanawiające było to, do jakiego stopnia płyta będzie pełniła funkcję podrzędną i uzupełniającą względem książki, a do jakiego będzie tworzyła samodzielną całość.
Premiera albumu rozwiewa te wątpliwości. „Krime Story” jest bodaj najbardziej dopracowanym i najrówniejszym krążkiem w dotychczasowej dyskografii artysty. Autorowi udało się też nagrać konceptualny materiał, który bardzo subtelnie się obchodzi ze swoją narracją, co sprawia, że nieźle się go słucha zarówno od początku do końca, jak i wyrywkowo, w poszczególnych odsłonach. Wynika to z faktu, że opowieść snuta jest nie tyle chronologicznie (choć chronologia jest do pewnego stopnia zachowana; inaczej niemożliwa byłaby dramaturgia całej historii, włącznie z tragicznym zakończeniem), co tematycznie. Numery w rodzaju „Latawica”, „Penga” czy „Kwaśny wypad” koncentrują się wokół pewnych obsesji głównego bohatera, które jednak można byłoby dowolnie przesunąć w biografii – a tym samym w trackliście.
„Krime Story” zostało rozpisane na dwa głosy: tytułowej postaci, która rymuje w pierwszej osobie, i rapera snującego trzecioosobową, także rapowaną narrację. Ten dwugłos wiele mówi o obecnej sytuacji gospodarza albumu – faceta, który wyrasta z ulicznego nurtu hip-hopu, ale już zdążył przekroczyć niektóre jego ograniczenia i potrafi spojrzeć na ten podgatunek z dystansu. „Krime Story” traktuje więc o tym wszystkim, czego przez lata zwykliśmy słuchać na płytach uliczników. Jednak tym razem opowieściom towarzyszy ton jeśli nie dydaktyczny, to przynajmniej krytyczny względem postawy Krime’a.
Poza tym Kali odcina się od ulicy muzycznymi wyborami. Kilkukrotnie sięga po miękki cloud („Lolita”, „Przeznaczenie”), ale na ogół korci go do profesjonalnie zrealizowanego, fascynująco mrocznego trapu, któremu daleko do fortepianowo-smyczkowych melodii, obsesji polskich hardkorowców. Te, jeśli gdzieniegdzie się pojawiają, to szczęśliwie w akceptowalnych, zdawkowych ilościach. Częstą są zresztą równoważone przez mniej oczywiste elementy jak np. intrygująco pocięte, wokalne sample („Zwierzę”, „Szczur we mgle”).
Decyzja o tym, by postanowić na nowoczesne, wciąż modne za Oceanem brzmienia, wymusiła też zmiany w warsztacie gospodarza. Mogą się one podobać. Może niekoniecznie przyspieszenia, te bowiem wymagają dopracowania i większej elastyczności, ale sposób, w jaki Kali skanduje i dubluje niektóre wyrazy, przeciąga je lub wypowiada, to szepcząc, to warcząc – wszystko to zasługuje na uznanie. Ten wszechstronny rap potrafi też zaskoczyć jeszcze czymś innym: kilkoma niespodziewanymi, a sugestywnymi obrazami. Porównaniem pocisku do kuli pinballowej albo wybijanych zębów do Tic-Taków. Rymy, jak się wydaje, przychodzą mu z łatwością i niemalże same wpadają pod długopis. Trzeba jednak zaznaczyć, że nie zawsze wychodzi to zwrotkom na dobre. Przykładem – nie jedynym, bo podobnych fragmentów jest na płycie przynajmniej kilka – pisany na granicy pretensjonalności i kiczu początek „Gdy będzie za późno”: „Gdy spadał anioł nikt nie widział piór podartych / Nikt nie płakał, nikt nie łapał kwiatu oleandry / Losu meandry zawiodły ją na tą glebę zimną / Gwiazdy na niebie, hiena bawi się ze swą zdobyczą”.
W życiu Krime’a jest, całe szczęście, zbyt wiele przemocy, narkotyków i złych kobiet, by Kali mógł forsować tego typu obrazy. Im ciemniej i gęściej jest na płycie, im więcej pulsującego napięcia jest w podkładach, tym autor ze swoim dobrym głosem i niezłą smykałką do refrenów (choć na „Krime Story”, obok kilku naprawdę rewelacyjnych w rodzaju „Przeznaczenia”, trafiają się też nieudane: „Na dzielni”, „Na dnie”) wypada lepiej.