Główna w tym zasługa oczywiście samego Legenda, który wspiął się na wyżyny swoich możliwości. Obdarzony z miejsca rozpoznawalnym głosem, szczególnie doniosłym, gdy idzie o refreny, z powodzeniem realizuje się w różnych konwencjach: od rozemocjonowanych, ognistych partii („Who Do We Think We Are”) po balladowe momenty, gdzie, wyposażony zaledwie w fortepian, musi wyłącznie za pomocą własnego wokalu pociągnąć cały utwór („All Of Me”). Dobrym sprawdzianem skali talentu jest kower klasycznego „Open Your Eyes” Bobby’ego Caldwella. Interpretacja ta, pod względem aranżacyjnym dość zachowawcza i poprawna, służy raczej prezentacji możliwości gospodarza, aniżeli wydobyciu z utworu jakichś nowych emocji.
Szkoda, że tam, gdzie muzyka ewidentnie niesie Legenda, utwory często trwają minutę lub dwie. Doprawdy, trudno jest zrozumieć, dlaczego autor albumu postanowił zaoszczędzić czas na takich nagraniach jak „Hold On Longer”, „What If I Told You”, „Dreams” czy „Angel”. Gdyby piosenki te (choć właściwie wypadałoby napisać: szkice) trwały choć trochę dłużej, można by bez problemu zaliczyć je do najlepszych w dotychczasowym dorobku Legenda. Tymczasem to, co wartościowe, potraktowano tu po macoszemu. Więcej miejsca udostępniono za to utworom o potencjale singlowym jak „You & I”, „All Of Me” czy „Caught Up” – sympatycznym, ale operującym tak oczywistymi kliszami, że trudno upatrywać w nich coś więcej, niż ukłon w stronę stacji radiowych.
Całe szczęście tak się złożyło, że z wyżej wymienionych tylko „All Of Me” został wyznaczony do oficjalnej promocji albumu. Pozostałe single, „Who Do We Think We Are” i „Made To Love”, bronią się już pod każdym względem. Zwłaszcza ten pierwszy. Można narzekać na nadmierną obecność Ricka Rossa na płytach znajomych, ale w przypadku piosenki Legenda jego gościnny występ okazał się strzałem w dziesiątkę. Nic dziwnego, klimat „Who Do We…” do złudzenia przypomina „Devil In A New Dress” Kanye Westa (2010), w którym popularny Rozay także dołożył świetną zwrotkę. Raper z Florydy najwyraźniej dobrze odnajduje się na tego typu podkładach – utrzymanych w średnim tempie, soulowych, zbudowanych wokół wokalnych sampli. Nieprzypadkowo też obie te piosenki wyprodukował Bink!, który na potrzeby „Love In The Future” dostarczył jeszcze jeden bit do „So Gone” (wersja deluxe albumu). Surowy, twardy podkład (znów wokalny sampel!) połączony z jednym z lepszych tekstów, jakie zdarzyło się popełnić ostatnio Legendowi – wszystko to zaowocowało nagraniem wspaniałym, o którym znów jednak wypada mówić z żalem. Nie dlatego, że jest za krótkie, lecz że w ogóle go zabrakło na podstawowej trackliście.
I taki jest właściwie ten album – niby bardzo dobrze się go słucha, w wielu momentach porywa, ale zarazem rozbudza apetyt, którego następnie nie potrafi zaspokoić. Chodzi tu zarówno o piosenki zbyt krótkie, piosenki nieobecne, jak i te, które „tylko” stają na progu doskonałości („Tomorrow”, które mógłbym wychwalać pod niebiosa, gdyby nie fatalna, metaliczna perkusja – aż dziw, że za tą niedoskonałością stoi Q-Tip, mistrz detalu). Tkwiący w tym materiale potencjał po prostu nie został w stu procentach wykorzystany.