Jay-Z nigdy nie był jeszcze tak pyszny w swoich tekstach. Pierwsze oznaki zuchwałości Shawna Cartera (prawdziwe imię i nazwisko rapera) widoczne są już w wersach otwierających płytę: „O czym my rozmawiamy, prawdziwości? Czy rozmawiamy o rymach? Chodzi o miliony czy o to, co moje?” Później jest jeszcze goręcej. Posuwającym się powoli (tak, aby wszyscy go zobaczyli) po nowojorskich ulicach Lexusie opuszczamy sąsiedztwo Roberta DeNiro na Manhattanie i trafiamy na wystawę prac Warhola. W międzyczasie szykowany jest już samolot, który zabierze nas do Białego Domu. Nie musimy się jednak spieszyć – to w końcu prywatna linia. Po spotkaniu z Barackiem Obamą przenosimy się na Florydę, tam za chwilę gra koszykarskie Miami Heat. Loża vipowska, krótka pogawędka z Dwayne’em Wade’em. Prawda, że bogato? Przepych jest właściwie słyszalny na każdym kroku. Nawet w chwili, kiedy Jigga nie podkreśla bezpośrednio swojej pozycji, robi to w inny sposób – za pomocą ataków w nieokreślonych wrogów. Zauważalna jest wówczas różnica „ja” i „oni”.
Apogeum w tej materii Jay osiąga jednak w momencie, gdy wysuwa swój koronny argument – dziesięć płyt na szczycie list przebojów. Artysta podkreśla ten sukces wielokrotnie, co da się znieść do momentu, kiedy w „Reminder” zaczyna wyliczać lata, w których listy Billboard podbijał. Dla przeciwników Cartera ten moment jest pewnie jak nokautujący cios, dla słuchacza to już nieznośne przechwałki.
Szkoda jedynie, że ów „imperialny nastrój” nie sprzyja za bardzo Jayowi przy komponowaniu dobrych numerów. Konceptu i większej treści na „The Blueprint 3” właściwie nie ma (może poza „Venus vs. Mars” i „So Ambitious”). Poprzedni krążek rapera, „American Gangster”, postawił wysoko poprzeczkę na tej płaszczyźnie, tu zaś jesteśmy karmieni jedynie pojedynczymi wersami, których wymieszanie między numerami nie zrobiłoby w zasadzie większej różnicy słuchaczowi. Trzeba jednak przyznać, że wersy te są często piekielnie celne, błyskotliwe. Weźmy chociażby „What We Talkin’ About”: „Dorośli faceci chcą mi usiąść na kolanie / Ale nie mam brody, a Święty Mikołaj nie jest czarny”. Albo rewelacyjne „Venus vs. Mars”: „No i po moich dolarach, zostawiła mi tylko parę euro / Zabrała mi cały smak, mówię na nią Coke Zero”.
„The Blueprint 3” to nie tylko sam Jay-Z, ale także dodatkowy sztab ludzi odpowiedzialnych za ostateczne brzmienie materiału. „Welcome to the future”, wita Jay w „Off That”. Szkoda jedynie, że on sam nie wie, jak ta przyszłość ma wyglądać. Okej, Timbaland dał trzy odjechane, futurystyczne beaty, ale reszta nie popisała się za bardzo – The Neptunes i Swizz Beatz zjadają swoje ogony, a Kanye West podrzucił w większości muzykę tak toporną i ciężką, że przyszłość wydaje się być w jego oczach zbitą masą. Wybijają się podkłady do „Empire State Of Mind”, „Thank You” i „Already Home”. Szkoda tylko, że mają one wspólnego więcej z przeszłością niż tym, co nas czeka. To właściwie jedyne momenty, gdzie czuć jeszcze ducha pierwszego, soulowego „The Blueprint”.
„The Blueprint 3” to płyta pełna paradoksów. Jay-Z rapuje w singlowym „D.O.A. (Death Of Auto-Tune)”: „Hej, wasze spodnie są za ciasne, kolory za jaskrawe, głosy zbyt słabe”, po czym zaprasza kilka piosenek później do wspólnego nagrania Kid Cudiego, popularne dziecko pokolenia indie. Rymuje o doświadczeniu i pozycji zdobytej przez lata, by chwilę później zaśpiewać „young forever!” w ramach paskudnego coveru Alphaville. Chce zrobić płytę „jutra”, a najlepiej wychodzą mu nagrania stylizowane na lata wstecz. Gromadzi teksty nieskomplikowane, przyjazne radiu i zabija ich potencjał topornymi bitami.
Jego królestwo znów przeżywa oblężenie.