Tak, chociaż pamiętajmy przy okazji, że monarchia to tyle stylowy, co dość archaiczny sposób rządzenia. W tym wypadku jednak skuteczny i godny szacunku.
Kto się rozwodził albo chociaż rozstawał z kimś, kogo kochał, ten zna cały cykl. Wie, że rozpacz, depresja i bezsilność przejdą w gniew. Że będzie się chciało coś sobie udowodnić, szybko odreagować stracone lata, satysfakcja może być chwilowa, a kac po niej okropny. Tracisz nadzieję, zyskujesz nadzieję, bo każda miłość jest przecież poniekąd pierwsza, emocje są niekończącą się sinusoidą. W tym nieszczęściu rolę odgrywa twoje dziecko – o ile je masz, twoi przyjaciele, twoi nieprzyjaciele, ale rola pierwszoplanowa jest jedna. I o tym właśnie jest nowa, wydana po sześciu latach płyta Adele.
Piosenkarka zmieniła się fizycznie, zmieniła się psychicznie, uczuciowy rollercoaster kręci nią mocno, przy czym nie należy spodziewać się tego, że gruzowane i odbudowywane życie prywatne przełoży się na to, że odejdzie od muzyki bezpiecznej. Albo inaczej – to, co na tle dyskografii Adele może być eksperymentem, oglądane z zewnątrz nadal jest zachowawcze. Inspiracje są retro, sięgają od Judy Garland na wejściu, przez wczesnego Eltona Johna w „I drink wine”, po późną Whitney Houston w „To be loved”. Tylko czy to źle? No nie. Oznacza to odpowiednio elegancję, kunszt w prowadzeniu długich, świetnych dramaturgicznie kawałków z bardzo stylowym pianinem i poruszające mimo wszystko ballady jasno dowodzące wokalnej supremacji.
Najwięcej wątpliwości budzą chyba „Oh my god” i „Can I Get It”, bo szczypta reggae dodana w zręczny i wcale nieoczywisty sposób do soulowego „Cry your heart out” nie powinna w sumie budzić kontrowersji. Za to dwa przytoczone utwory już mogą, acz też raczej u upijających się na smutno szalikowców Brytyjki, nie u ogółu. Ten pierwszy to prawie disco, rzecz dla duszy nie ciała, rozbujanych bioder nie złamanego serca, zaś artystka obcuje z rozbudzoną seksualnością (i możliwością zaspokojenia jej za sprawą aplikacji). Ten drugi jest jeszcze bardziej efekciarski – mięsiste, pierwszoplanowe bębny, gwizdana partia, sporo gitary akustycznej, do której kompozycja bywa na chwilkę rozbierana. Nawet jeśli posądzamy producenta Maxa Martina o cynizm, to wie co robi. Trudno sobie wyobrazić popową wykonawczynię bądź wykonawcę odmawiających takich pewniaków, więc „Ada, to nie wypada” może uwięznąć w gardle. Mi akurat trudniej przełykać te wszystkie „kwiaty składane na cmentarzu własnego serca”, „tonięcie w ciszy” i „malowanie ścian łzami”. Zwłaszcza gdy słyszę, jak Adele umie zupełnie inaczej i na zimno rozwalcować swojego byłego w „Woman like me” . Mam tu jednak usprawiedliwienie, bo ta miłość to w gruncie rzeczy jest teatralna i pretensjonalna sprawa.
Wrócę na chwilę do „Woman…”, bowiem produkujący tę piosenkę Inflo jest cichym bohaterem tej płyty, tak jak był (w większym zakresie rzecz jasna) bohaterem Sault i krążka Little Simz, najlepszej hiphopowej rzeczy w tym roku. W tym przypadku ta nieśmiała gitara i bas są trafione w dychę. Ale uwaga na „Hold on”, początkowo ascetyczne, przez ponad trzy minuty pozbawione bębnów, potem zaś eksplodujące wraz z gospelowymi chórami. I nie wolno przegapić „Love is a game” – kapitalnie prowadzone smyczki, harmonie, vibe całości to uczta. Przy całym szacunku do „Easy on me” i refrenu autentycznie wartego tego miliona streamów na godzinę w pierwszą dobę po premierze, przy entuzjazmie do daleko posuniętego, odważnego ekshibicjonizmu sparowanego z groovem z lat 70. w „My little love”, to jednak „Love is…” jest na „30” najlepsze.
Mógłbym dołączyć do chóru krytyków i narzekać, że Adele nie skoczyła na jakieś niespokojne, alternatywne wody i bezczelnie nie kryje tego, jak dobrze umie śpiewać; że nie licytuje się na smutek i lo-fi, i że rezultatem będzie trochę dziewczyńskich łez, nie blizny na całe życie u kombatantów obojga płci oraz kilkupostowe wzruszenia snobów. Nie zamierzam. Bardzo bym chciał, żeby takie płyty funkcjonowały w polskich domach jako punkt odniesienia dla muzyki środka. To, że „kultura muzyczna” można zrymować do „luz, dupa i dwa piwka” nie znaczy, że zawsze trzeba.
Marcin Flint
Ocena 4 / 5
Adele „30”, wyd. Sony Music Polska