Czy „Nothing…” otworzy nowy rozdział w dyskografii rapera, a on sam wreszcie przestanie się zachowywać, jakby nagrywał intro do własnej twórczości (słowa z „Tuscan Leather”) – o tym przekonamy się w kolejnych latach. Dość powiedzieć, że tym razem Drake’owi nie udało się wykreować materiału na żaden murowany hit, co tylko może utwierdzić w przekonaniu, że raper znalazł wreszcie swoją niszę, w której przebojowe single nie są mu potrzebne. Jasne, na albumie są momenty, przy których głowa buja się nieco bardziej, a melodia lepiej wbija się w głowę. Trudno jednak wyobrazić sobie, by przeciętny słuchacz muzyki recytował z pamięci tekst do „Too Much” – poza fantastycznym, prostym, ale zapadającym w pamięć refrenem Samphy utwór ten wypełniają dwie gorzkie zwrotki gospodarza, który starania o bycie najlepszym w branży przypłacił niespodziewanymi konfliktami, niszczącymi od wewnątrz rodzinę.
Bliżej przeboju w tradycyjnym rozumieniu jest „Hold On We’re Going Home”. Rzeczywiście, ten utwór można sobie wyobrazić w klubie, tyle że mam wątpliwości, czy aby podbój dyskotek był w tym przypadku głównym celem gospodarza. W jednym z wywiadów przyznał, że zależało mu na odtworzeniu brzmienia Michaela Jacksona oraz, Quincy’ego Jonesa, i to właśnie tym tropem bym poszedł. „Hold On…” jest jakby kolejną próbą tego, co Drake tak bardzo lubi – przerzucania mostów między gatunkami i zacieraniu granic między tym, co stare i nowe. Utwór ten ma tyleż wspólnego z disco popem przełomu lat 70. i 80., co ze współczesnymi odmianami house’u. Gdyby ktoś za wszelką cenę próbował zaklasyfikować ten utwór do jakiegoś gatunku, w obu przypadkach miałby rację.
{reklama-hh}
Śladów muzycznej przeszłości jest zresztą na „Nothing…” całkiem sporo. W otwierającym całość „Tuscan Leather” trzy bezbłędnie zarapowane zwrotki kończy wypowiedź Curtisa Mayfielda; ostatnie na płycie „Pound Cake / Paris Morton Music 2” rozpoczyna się od przemowy Jimmy’ego Smitha. Z młodszych czasów tu i ówdzie powracają sample z przyspieszonymi wokalami, które, głównie za sprawą Kanye Westa, robiły furorę w pierwszych latach XXI wieku. W „Connect” znalazł się nawet delikatny tribute dla sceny rapowej z Houston.
Jest wreszcie kontrowersyjna kwestia „Wu-Tang Forever”. Nawiązanie w tytule utworu do kultowej nowojorskiej grupy (a konkretnie do tytułu jej drugiego albumu z 1997 roku) oburzyło wielu fanów; zresztą nie tylko ich. Inspectah Deck, jeden z członków Wu-Tang Clanu, dziwił się na Twitterze, skąd u Drake’a pomysł na taki, a nie inny tytuł piosenki, skoro – zdaniem INS’a – nie ma ona nic wspólnego z dorobkiem jego kolektywu. Trochę głupio jest mi tutaj polemizować z Deckiem na temat brzmienia Wu-Tang Clanu, ale wydaje mi się, że Drake dobrał tytuł nieprzypadkowo. I nie chodzi tu nawet o powracające fragmenty z przeboju „It’s Yourz”. Czy naprawdę motyw przewodni „Wu-Tang Forever” – szumiący, niewyraźny wycinek ponurego fortepianu – jest czymś zupełnie obcym nowojorskim weteranom? Ich ostatnim płytom – może i tak, ale na debiutanckim „Enter The Wu-Tang (36 Chambers)” (1993) RZA czarował nas podobnymi samplami. Oczywiście, wtedy ten producent nie położyłby na nich cykającej perkusji; zwykł on raczej sięgać po równie brudne, zakurzone bębny. Tyle że czasy się zmieniły, a zadymiony klimat znany z debiutu WTC został w utworze Drake’a zachowany. Inna sprawa, że sformułowania „Wu-Tang Forever” nie powinniśmy w tym przypadku traktować zbyt dosłownie; to raczej wytrych, słowo-klucz do kufra przeszłości i wspomnień Drake’a.
Wspominałem o tym, że Kanadyjczyk ma w zwyczaju przerzucać mosty, łączyć te elementy, które dla niektórych stałyby w jawnej sprzeczności. On sam w jednym z utworów, „Furthest Thing”, kreuje się na człowieka pogranicza, godzącego zdradę z wiernością i „chcę” z „mam”. Na „Nothing…” z powodzeniem (nie pierwszy raz zresztą) łączy rap ze śpiewem. Gdy zaczyna od klasycznego, stylowego rymowania w „Tuscan Leather” (trzy kapitalne zwrotki na trzech różnych bitach), chciałoby się go słuchać w takim wydaniu jak najwięcej; gdy wchodzi z wokalem w „Hold On We’re Going Home”, trudno już ocenić, w której roli lepiej się realizuje. W obu przypadkach osiąga konkretność i intensywność, których niestety brakuje mu wtedy, gdy próbuje uprawiać coś pomiędzy („Connect”, „305 To My City”).
Na poziomie muzyki, wyprodukowanej w większości przez zaprzyjaźnionego z Drakiem Noaha „40” Shebiba, to łączenie przeciwieństw jest chyba jeszcze bardziej zauważalne. Zderzanie mocnych, „południowych” perkusji z rozmytymi, delikatnymi dźwiękami nie powinno już dziwić – tak samo jak to, że sam gospodarz na ogół tego typu podkłady świetnie opanowuje, umiejętnie kombinując z różnymi technikami rapowymi. Piszę „na ogół”, bo tego typu muzyka przypomina trochę spacer po linie na dużych wysokościach. Podniebnymi, transowymi, spowalniającymi wszystko wokół dźwiękami łatwo jest się odurzyć, ale też równie łatwo spaść w odmęty nudy. Drake na ogół pokonuje tę ryzykowną trasę bez problemów, ale czasami można odnieść wrażenie, jakby sam nie wiedział, od której strony ugryźć dostarczony mu bit („305 To My City”).
Obok takich nagrań jak „Furthest Thing”, „Own It” czy Connect” pojawiają się momenty, które próbują przełamać opisany wyżej schemat. Przyspieszone wokale, użyte w „Tuscan Leather”, dają w efekcie dynamiczne, przebojowe wejście w płytę – może nawet zbyt dynamiczne, bo niewiele jest później utworów, które utrzymałyby to tempo. „Furthest Thing” kończy się samplami, które mógłby wziąć na warsztat Just Blaze, gdyby pewnego dnia postanowił odwiedzić w studiu Madliba. „Worst Behaviour” zasadza się na perkusji, która brzmi, jakby wyznaczone jej przez twórcę ramy były zbyt ciasne – co chwila dokonuje więc jakichś przesterów i szarpnięć naruszających rytm. „From Time” jest już z kolei przeciwieństwem poprzedniego kawałka – mięciutki bit, na którym słyszymy dodatkowo żeński wokal, przywołuje na myśl dokonania kolektywu Soulquarians. Ostatnie na płycie „Pound Cake / Paris Morton Music 2” kończy się knajpianą atmosferą, gdzie wśród ludzkich głosów, przy akompaniamencie fortepianu i twardej perkusji Drake mierzy się z oczekiwaniami niektórych słuchaczy.
Ci zaś domagają się od niego: mniej agresji, pesymizmu, lekceważenia otoczenia, więcej zaś pozytywnego podejścia do życia. Cóż, po przesłuchaniu „Nothing Was The Same” muszą czuć się zawiedzeni; ich terapia nie poskutkowała. Melancholijne, jesienne elementy, które na poprzednich krążkach zaledwie prześwitywały, tym razem Drake rozwinął do całej płyty. Nic więc dziwnego, że album nie ma praktycznie ani jednego gościa (a i nawet Jaya Z można było sobie odpuścić). To płyta w dużej mierze słodko-gorzka, tak jakby każde zwycięstwo miało swój rewers w postaci straty. Kanadyjczyk wyszedł z założenia, że na sukces zapracował sam – i sam też musi się zmierzyć się z ciężarem, który wraz z popularnością na niego spadł.