Nie dziwię się, że Kanye West uwierzył w cały ten swój mesjanizm, bo traktowano go tu jako nadczłowieka. Każda niedorzeczna zachcianka uchodziła za wizję, każde pobłądzenie traktowano niczym wytyczanie nowych dróg i tak dalej. Supergwiazdor dzieląc się twórczością mógł więc poczuć się jak Cegłówka w kultowym „Przekręcie” Guya Ritchiego – rzucał psom kość i za cholerę nie obchodziło go, czy smaczna. Przecież zeżrą.
No to kość utkwiła w końcu gardle. A jak udało się tego gnata przełknąć, rozległo się szczekanie, miejscami wycie. 53/100 na zbierającym opinie recenzenckie Metacritic (i 6,1/10 od słuchaczy!) jasno pokazuje koniec taryfy ulgowej. Oczywiście, część tego potępienia bierze się ze współpracy z wielokrotnie oskarżonym o molestowanie Marylinem Mansonem i pogrążonym homofobicznymi wypowiedziami DaBaby, ale gdyby muzyka była lepsza, to oburzenie byłoby mniejsze, tak to już w tym przemyśle działa.
Tymczasem „Donda” jako blisko 110-minutowa składanka jest po prostu nie do wysłuchania na raz. A kiedy rozłożyć ją na części, nadal nie jest lekko. Składa się na to wiele czynników, w tym zwykle chwalona z automatu produkcja – arsenał gitar i fortepianów z lamusa, patos powciskanych, gdzie się da i gdzie się nie da organów, refrenów podnoszących poziom cukru prawie do omdlenia, ekstatycznych chórów. Jak już pojawia się minimalizm w odpowiedzi na ten kicz, to dla odmiany po bandzie, przekorny, średnio strawny, nieadekwatne bombardowanie bębnem, masakra basem. Substytut perkusji w „Jonah” brzmi na przykład jak sygnalizacja świetlna, wiecie, to pikanie, które mówi niewidomym, że mogą iść.
Bez hejtu, o tym, że Kanye (z nieodłączną i liczną świtą podwykonawców) nadal umie jak nikt świadczy chociażby „Believe What I Say”, gdzie za strzępka Lauryn Hill i brudnej, house’owej perkusji powstaje coś niezatrzymywalnego, natchnionego, choć i tak kojarzącego się z tym, co już było („Stronger”!). Ale to „Hurricane” czy „Moon” są bardziej reprezentatywne. I zaskakująco bezduszne jak na swoją nieutrzymaną w ryzach melodyjność.
Zresztą trudno mówić o wizytówce przy rzeczy tak niespójnej. Płyta bywa hołdem dla zmarłej matki (a przy okazji paru innych nieżyjących osób), bywa spowiedzią po zakończonym małżeństwie, bywa i to po stokroć neoficko żarliwą deklaracją wiary, ale znajdzie się tu na przykład od czapy miejsce na remix Pop Smoke’a, oświadczenie majątkowe albo – skądinąd całkiem fajny – numer fantazjujący o przyszłości, w klimacie „Time” Electric Light Orchestry, z gwizdaną częścią i występem Young Thuga. Cztery utwory mają swoje wersje alternatywne, co już w ogóle przedłuża wydawnictwo w nieskończoność. Było tak długo rozbudzać oczekiwania, żeby wypuścić muzycznego, pozszywanego naprędce Frankensteina?
Ten gospel musiał artyście sporo dać, bowiem „Donda” to prawdziwy akt chrześcijańskiego miłosierdzia. Dawno nikt nie zrobił tak wiele, by mnóstwo raperów mogło błyszczeć na jego tle. W drillowym (albo chociaż drillującym) „Off The Grid” Fivio Foreign ujawnia się jako lyricist, jest plastyczny, osobisty, efektowny, czuje się jak ryba w wodzie. Ta ryba to rekin. Ta woda to Kanye. W „Keep my spirit alive” Weststside Gunna zapamiętamy z “My homie droppin’ bodies for no reason / Now his kids see him on the weekends”, filmu w dwóch wersach. Z gospodarza wynotowałem “And I don’t do commercials, ’cause they too commercial”, mem w kilku słowach (swoją drogą na tym krążku Ye nawinął „It’s the best collab since Taco Bell and KFC”, naprawdę to zrobił).
Jay Electronica wypada przy Weście jak publicysta z Pulitzerem na tle niekontrolującego swoich emocji narwańca. Mojżesz Jay-Z beszta swojego Jezusa linijką o czerwonej czapce, nawiązując do trumpofilskiego szaleństwa. I najlepiej by było, gdyby Carter wchodził od razu po referenie, nie trzeba było tego ciągnąć przez pięć minut. Podczas gdy każdy Lil – Durk, Yachty – robi się big i wznosi na wyżyny, Kanye jest jak Elbląg – w depresji. Te wszystkie „I’ll be honest, we all liars”, hasełka prosto z koszulek nastolatków…. To niby-śpiewanie na jedno kopyto, skandowanie, gdzie można było popłynąć (szkoda „Heaven and Hell”, bo mógł być naprawdę gruby), te niedorzeczne metafory z widzeniem Messiego grającego z tyłu domu na czele. Ech, niech ktoś uchroni Kanye od Kanye, bo tu bez wątpienia dałoby się wykroić fajny album, ale raczej długości tych, które powstawały na sesjach w Wyoming.
Stadionowe listening parties. Czas promocji wydłużony w nieskończoność. Pół branży zaangażowanej w powstawanie jednej płyty, z czego ćwierć się w rezultacie nie zmieściła, zaś paru urażonych nawet ćwierka na ten temat. Po kilku producentów na każdy z rozciągniętych, generycznych numerów, błagających zresztą często o aranżacyjny twist. Tysiące słów, by powiedzieć tak niewiele. Nieumiarkowanie to grzech „Dondy”, ale i grzech w ogóle. „Umiarkowanie jest cnotą moralną, która pozwala opanować dążenie do przyjemności i zapewnia równowagę w używaniu dóbr stworzonych. Umacnia panowanie woli nad popędami i utrzymuje pragnienia w granicach godziwości. Osoba umiarkowana kieruje do dobra swoje pożądania zmysłowe, zachowuje zdrową skromność i nie daje się uwieść… by iść za zachciankami swego serca” – przeczytałem właśnie w „Katechizmie Kościoła Polskiego”. Ale Kanye chyba nie przeczytał.
Marcin Flint
Kanye West „Donda”
Ocena: 2,5 / 5