Curly Heads – „Ruby Dress Skinny Dog”

Prawie 5 tys. znaków i ani razu nie pada nazwisko wokalisty. Bo po co?

2014.10.20

opublikował:


Curly Heads – „Ruby Dress Skinny Dog”

Curly Heads poznałem kilka lat temu w Jarocinie. Ich wokalista robił już karierę w telewizorze, a cały zespół próbował swoich sił w konkursie dla młodych kapel. Poszło im nawet całkiem nieźle, choć była to zupełnie inna formacja niż ta, która dziś szarżuje na polskim rynku muzycznym. Byli wściekli, ale niedojrzali. Szukali, penetrowali, błądzili. I razili swoją pasją. Intrygowali na tyle, że daliśmy im wyróżnienie. Potem stało się to, co się stało. Eksplozja (zasłużonej) popularności frontmana formacji powinna oznaczać śmierć zespołu. A jednak stało się inaczej…

Potem z tym ich wokalistą widziałem się wielokrotnie. Raz to nawet mu współczułem. To było w Sali Kongresowej jak dali mu prawie wszystkie Fryderyki, jakie mieli. Media wszelakie od dawna już polowały na tego chłopaka. Tamtego wieczoru widziałem jak go znów dopadli. Stał cierpliwie i przez półtorej godziny odpowiadał na te same pytania. Mikrofon pod nos, dwie, trzy, pięć minut rozmowy o „tym co się stało” i następy mikrofon w ryja. Ledwo stał, ale stał i cierpliwie odpowiadał. Też staliśmy w kolejce. Na szczęście chciał z nami pogadać. Zaproponowałem, że pogadamy na samym końcu. Na luzie, bez ciśnienia.

Jak już wszyscy wyssali z niego wszytko co chcieli, zaproponowałem, żebyśmy sobie spokojnie usiedli. Dałem mu wody (serio) i zapytałem czy nadal chce rozmawiać. Chciał. W tym momencie zaczęła się dla mnie na nowo historia Curly Heads. Bo to o nich opowiadał chętnie i tylko wtedy błyszczały mu się oczy. Ja pamiętałem tamten zespół z Jarocina, a on się odgrażał, że się zmienili, że zaskoczą, że w dupie ma to co się teraz z nim dzieje. Ok, fajnie jest odnieść taki sukces, kasa, Fryderyki i cały ten szum. Ale teraz czas wrócić do planów, które zawisły na kołku. Czas najwyższy.

Okazało się, że zespół nie popadł w żadną śmierć kliniczną ani mózgową. Że cierpliwie pracował. Ewoluował, zmienił się nieco skład, powstawał zupełnie nowy materiał. Wypadkowa fascynacji muzycznych. Wektor tego, czego chłopaki słuchali na co dzień.

I kiedy już wokalista mógł wziąć urlop od siebie samego, wszystkim nam dobrze znanego, Curly Heads zaszyli się na gdzieś chyba na Mazurach i ostro trenowali przed wejściem do studia. Dodajmy, studia jednego z lepszych w tym kraju. My jeździliśmy z festiwalu na festiwal, a oni smażyli „Ruby Dress Skinny Dog”.

Wysmażyli bardzo dobrą, gitarową płytę. Uderzyli całym zespołem, a nie sławnym wokalistą z garstką dawnych kumpli. Tu każdy jest ważny, każdy jest po coś. Jest równowaga, znaczy się, jest zespół. W zaistniałych okolicznościach to sukces nie mniejszy, niż ten solowy, tego ich wokalisty. To tak na marginesie, ale trzeba to zauważyć.

Zauważyć też trzeba, że „Ruby Dress Skinny Dog” nie odkrywa nieznanych lądów muzycznych, nie wyważa nowych drzwi. To wszystko już było. Zespół czerpie pełnymi garściami z pięknych dla rocka lat 70. i 90.. I jak to ze wściekłymi gówniarzami bywa, czujnie łapie za gardło wszystkie współczesne gitarowe trendy. I odnosi kolejny sukces, bo nie wpada w pułapkę zwaną kserokopiarką. Curly Heads są jacyś. Są Curly Heads. Jakaś bezkompleksowa wypadkowa The Cure, Bad Company, Franza Ferdinanda, wszystkich wcieleń Jacka White`a, nowej zimnej fali i zbyt ciepłego punka.

Klucze do tej płyty są dwa – to emocje i ekspresja. Oba użyte na dwa równoważne sposoby. Płyta pełna jest emocji, którym czasem pozwala się kipieć a czasem dusi. To samo z ekspresją. A ten ich wokalista na drugie ma właśnie „ekspresja”. Wszystko pięknie okiełznał i na właściwe tory wrzucił Daniel Walczak. Wybór świetny. Bo przecież mogli wziąć dowolne wielkie nazwisko z krajowej giełdy producentów. A postawili na typa, który miał okazje dobrze się przyjrzeć wokalowi Curly Heads, bo stanowił poważny filar zespołu towarzyszącemu mu podczas solowej wycieczki na szczyt naszego showbusinessu.

A, sorry, jest jeszcze jeden klucz. To spójność. I choć na płycie są może ze dwa słabsze momenty (to znaczy dobre lub bardzo dobre, a nie świetne), to te momenty nie umniejszają odbioru całości. Bo błędem będzie zatrzymanie się na singlu jednym czy drugim. To jest płyta rockowa, gitarowa. Ktoś poświęcił dużo czasu komponując te wszystkie emocje i dźwięki tak, żeby można było po staremu, po Bożemu, wędrować przez całą płytę od dechy do dechy. Tak, jak powinno się pochłaniać takie albumy. To, że po „Love Again” następuje „Reconcile” albo „Till You Got Me” poprzedza właśnie „Burning Down” to świadome zabiegi. Tak sądzę. I cała ta podróż z Curly Heads kończy się tak, jak każda dobra płyta – pytaniem „co tak kurwa krótko?!”. I to jest kolejny dowód na bystrość chłopaków. Nie przesadzili. Z niczym. Zostawiają nas głodnych.

Niedawno mój przyjaciel radiowiec (i nie był to Zbyszek Zegler) przez jakieś dwa papierosy tłumaczył mi, że wraca moda na gitarowe napierdalanie. I podał tyle dowodów na swoją teorię, że (ku swojej radości) musiałem się zgodzić. Teraz w arsenale jego argumentów pojawił się kolejny. Nazywa się „Ruby Dress Skinny Dog”.

Curly Heads – „Ruby Dress Skinny Dog”

Sony Music Poland

Tracklista:

1. Love Again

2. Reconcile

3. Ruby Dress

4. Diadré

5. Till You Got Me

6. Burning Down

7. HouseCall

8. Noadvice

9. Midnight Crash

10. Synthlove

11. M.A.B

Polecane