Nie wiem, na ile prawdziwe są krążące po sieci informacje, jakoby płyta w ostatniej fazie nagrywania powstawała w pośpiechu i spartańskich warunkach (a sugeruje to trochę wideo, wrzucone swego czasu na YT Stoprocent ), ale słuchając „O nas się nie martw”, wrażenie, że nie wszystko tu zostało dopracowane, jest niestety obecne. Jak można się domyślić, bity miały mieć rozmach i patos. Agresywne syntezatory Matek kładzie na ogół na ciężkie, masywne bębny, napędzane tu i ówdzie południowymi hi-hatami. Gdzieniegdzie (np. w „Goście, goście”) pojawiają się piszczały i dzwony, zaś wojenne skojarzenia budzi nie tylko tytuł „Umiem robić sobie wrogów”, ale też rozkręcający całość motyw. Ameryka pełną gębą, chciałoby się powiedzieć. Szkoda, że tylko na papierze. W rzeczywistości brzmi to, jakby chłopakom nie starczyło sprzętu (lub słuchu), by odpowiednio rozhulać te ścieżki. Koniec końców, większość nagrań sprawia wrażenie słabo zarejestrowanych, przytłumionych. No, wykastrowanych.
{sklep-cgm}
Nie zrzucajmy zresztą winy tylko na osoby odpowiedzialne za miks i mastering. Matek ma co prawda kilka fajnych pomysłów: umie subtelnie wzbogacić aranż i wprowadzić motyw, który na dłużej zostaje w głowie (chociażby ten w „Umiem…”, jakkolwiek nie przypominałby „Forever” Drake’a i spółki). Na ogół jednak te syntetyki są przeszarżowane, mdłe, pozbawione dobrej melodii – i niech nikt mi nie wmawia, że w „Szedłem po nieśmiertelność” czy „Brudnej krwi” to coś więcej niż naprędce wymyślone rzeczy. Chwalić więc producenta? Za co? Za szkice co najwyżej: w „Wiem, co tracę” słyszę zamierzony patos, ale ta gitara nijak nie może poruszyć, skoro wszystko rozgrywa się na bębnach godnych, wybaczcie, „St. Anger” Metalliki. Właściwie wszystko zaczyna grać dopiero wtedy, gdy Matek schodzi z tonu, wpuszcza trochę sampli do swojego warsztatu (a przynajmniej czegoś, co sprawia wrażenie sampli) i krystalizuje elementy. Wówczas „Gasną lampy w moim pokoju”, ze świetnym, czystym basem i matowymi bębnami, nastrojem dorównuje klasykom w rodzaju „Pustych pokojów” Grammatika czy „Wiem, że można się zmusić do snu” Molesty.
Nie producent, ale raper ciągnie tę płytę. W przypadku Bonsona akurat dobrze się stało, że debiutuje legalnie w takim, a nie innym momencie. Popularność, jakiej się dorobił po wydaniu „Historii po pewnej historii”, zapewne zaprocentuje w wynikach sprzedaży, ale tym, co szczególnie powinno nas tu interesować, to rozwój szczecińskiego MC w ciągu ostatnich dwóch lat. Opowieści o używkach oraz dziewczynach na ostatnim nielegalu może i robiły wrażenie i wciągały, ale na dłuższą metę trochę ten ekshibicjonizm męczył. Skłamałbym, gdybym powiedział, że tamtych wątków na „O nas…” już nie ma. Jasne, że są, ale Bonson nie gra już na jedną nutę, przełamuje tę smutną, licealną opowieść kilkoma innymi wątkami: a to gdzieś zaśmieje się z fana, który myli tytuł jego najbardziej znanego utworu, a to zda raport z podróży po kraju.
Ta względna różnorodność w tekstach – mimo że brakuje jej błysku i choćby kilku spektakularnych momentów (no, suche hashtagi w refrenie „Szedłem po nieśmiertelność” raczej chluby gospodarzowi nie przyniosą) – idzie w parze z urozmaiceniem warsztatu. Wystarczy posłuchać drugiej zwrotki w „Trudnych sprawach”, jak imponująco bawi się tempem, albo „Gasną…”, by sprawdzić, jak udanie podśpiewuje. Wizytówką tego luźnego, bogatego, ale nieprzekombinowanego stylu jest „Hajs, flota”.
Przed duetem jeszcze sporo pracy. „O nas się nie martw” to niezła produkcja, ale czy stwierdzenie, że zarówno raper, jak i producent mają potencjał, kogokolwiek w tym momencie zadowoli? Wydawało się, że z dobrą wytwórnią za plecami Bonson i Matek dostarczą album, o którym będziemy mogli powiedzieć coś więcej niż to, że daje nadzieję.