Ci, co nie uznają płyt koncertowych upierać się będą, że 33, ale co to za różnica? Z dużą dozą pewności można powiedzieć, że nie ostatni to krążek Mistrza, bo mimo zbliżającej się siedemdziesiątki na karku artysta jest szalenie aktywny. Koncertuje i regularnie pojawia się w studio.
Pierwsze wrażenia po odsłuchani „Together…” są sprzeczne. Bo jest łagodniej i jednocześnie… mocniej. Łagodniej, bo cały materiał – 10 utworów – poświęcony jest miłości i różnym stanom, do których potrafi ona doprowadzić. Nie ma śladu po zaangażowaniu, protestsongach i wojowaniu ze złym światem – no, może poza jednym wyjątkiem potwierdzającym regułę. A dlaczego mocniej? Wystarczy nawet jednym uchem posłuchać głosu Dylana. To, co natychmiast zwraca uwagę, to to, że brzmi on stanowczo mocniej i pełniej (niż na przykład w zeszłym roku w warszawskiej Stodole). Coś jak na „Time Out Of Mind”. Zamysł całego albumu zrodził się – jak wspomina Dylan – podczas nagrywania muzyki na potrzeby filmu „My Own Love Song” Oliviera Dahana.
Inną sprawą wartą podkreślenia jest fakt, iż Dylan wkraczając na pole minowe piosenek o miłości schodzi z niego w jednym kawałku i bez szwanku. W żadnym numerze nie brzmi naiwnie czy pretensjonalnie. Nawet śpiewając „I Love You Pretty Baby” brzmi autentycznie i przekonywująco. W głosie słychać, że pieśń noszona była w głowie autora na długo przed jej nagraniem.
To, czym zaskakuje ta płyta, to fakt, że po raz pierwszy Dylan tak szeroko podjął współpracę z innym autorem tekstów, Robertem Hunterem (autorem wielu tekstów sławnej Grateful Dead). Do tej pory słynął z samowystarczalności, która zapewniła mu kilkukrotnie miejsce w gronie kandydatów do Nagrody Nobla (to chyba jedyna nagroda, na którą jeszcze czeka). Tym razem aż 90% materiału zostało napisane we współpracy z Hunterem. Jednak komponowanie muzyki Dylan konsekwentnie pozostawia sobie. I znów, poza jednym wyjątkiem – „My Wife’s Home Town”, gdzie wsparł się bluesowym klasykiem Williego Dixona.
Together Through Live przynosi nam dużo surowego, blues-rockowego grania. Słychać czasem akordeon (obsługiwany przez Hidalgo z Los Lobos), słychać banjo, mandolinę, klawisze… Stylistycznie album jest podróżą w stronę Nowego Orleanu czy Teksasu. Jeśli czegoś brakuje temu albumowi, to może odważniejszych poszukiwań, do których Dylan przyzwyczaił sporą część swoich fanów. Jednak to tylko pozorna wada. Płyta warta jest tego, by do niej wracać. Jest równa i spójna. Na pewno spotka się z ciepłym przyjęciem tych, którzy słuchają Boba Dylana od kilkudziesięciu lat, jak i tych, dla których przygoda z legendarnym nazwiskiem zacznie się od tej właśnie płyty.
Za oceanem i na Wyspach Brytyjskich płyta święci triumfy. I pomyśleć, że pierwszy krążek Mistrza, ten bez tytułu, z 1962 roku sprzedał się pierwotnie w nakładzie 5 tysięcy sztuk i szefostwo Columbii rozważało zerwanie kontraktu z początkującym artystą.