DJ Akademiks, wielki i niezamykający się fan Drake’a, zasnął podczas odtwarzania najnowszej płyty Kanadyczyka na Twitchu. Też mi osiągnięcie. Ja przy słuchaniu „CLB” zasnąłem ze cztery razy. W sumie żałuję, że nie puściłem sobie niczego innego, bo sny mogły być przyjemniejsze. „Jest za mało royal sound, za mało ucierania nosa rówieśnikom, no nie jest to szlachetny album, tylko przypudrowany album” – pisze do mnie Kajetan Szewczyk, dziennikarz muzyczny. I jest za delikatny.
Serio, to 21 kawałków to nie jest jak szampan, choć od początku będzie wmawiać to sam Champagne Papi’ Aubrey Graham (i pewno Akademiks po drzemce). Jest jak bubble tea. Ciągniesz przez słomkę coś, co może kiedyś było herbatą, miało choć trochę ożywiającej teiny, ciut bardziej złożony smak, ale teraz jest obrzydliwie słodką, kolorową substancją sprzedawaną w infantylnym opakowaniu. Nawet nie wiesz, kiedy wypijasz ten wielki kubek przełykając odruchowo te wszystkie żelki, galaretki, kuleczki tapioki. Jest ci niedobrze, a żołądek w ryzach trzyma już tylko poczucie winy. Po głowie, z której do żołądka odpłynęła już większość krwi, kołacze się pytanie – po cholerę to sobie zrobiłeś?
To jest o wiele za długa płyta złożona z o wiele zbyt długich numerów. Monotematyczna do stopnia, której nie wytłumaczy żaden koncept certyfikowanego fuckboya. Z całym mnóstwem nużącej, wycofanej produkcji tła. Kiedy Lil Wayne wchodzi w „You only live twice” wydaje się mieć więcej flow i woli rapowania niż gospodarz we wszystkich poprzednich numerach. Drake’a wydaje się interesować głównie Drake, powielanie własnych patentów, własnych bitów, nieustanne parafrazowanie własnych wersów. Realizacyjnie jest dobrze, wykonawczo jest dobrze, łzy są złote, baldachim jedwabny i to nijak nie pociesza.
Co wyróżnia się z pulpy? „Girls Want Girls”, te zblazowane, ofbitowe, niechlujnie ześlizgujące się z clapów stylówki Drizzy’ego i Lil Baby’ego. Nawet chwilę zastanawiałem się nad wersem Drake’a o tym, że jest lesbijką; „Way 2 Sexy”, przez samą ideę odwołania się do nieskończenie krindżowego hitu z początku lat 90; „N 2 Deep”, bo na tle anemicznych i rozmytych kompozycji wartkot gitary pozwala się przebudzić, przynajmniej póki Future i sam Aubrey nie położą kolejnych jękliwych, identycznych autotune’owych wokali – skoro rzeczony Future oraz obecny chwilę wcześniej Young Thug zrewolucjonizowali kiedyś użycie autotune’a, to już czas na kolejną; „No friends in the industry”, z racji na to, że nawinięte jest z jakimś ciśnieniem, chrypą w głosie i w końcu bardziej przypomina rap niż popłuczyny po r’n’b. Tekstowo to już jednak pusty przelot, z rymowaniem pokroju „track/back” na wyeksploatowany parę płyt temu temat. Z odrętwienia wyrywa też „Knife talk”, bo gdy 21 Savage zupełnie oldschoolowym flow jedzie „We done baptized morе niggas than the damn reverеnd”, to jest to naprawdę zabawne. Zwłaszcza w kontekście rozbuchanej religijności Kanyego Westa.|
O właśnie, Kanye. Smaczków z nim związanych jest kilka, chociażby wspólny znajomy Jay-Z w zmarnowanym „Love ll”. Podjazdy można tropić po całej „CLB”, frontalny jest natomiast „7AM on the Bridle Path”. Na kolejnym ilustracyjnym podkładzie, którego mogłoby nie być i pewno nikt by nie zauważył, Drake wydaje się w końcu skupiony i zmotywowany. Jest tam parę błyskotliwych dwuznaczności, wynikających z tego, że „true, though” brzmi jak Trudeau, premier Kanady, a Medea jak media. „That’s why you buyin’ into the hype that the press feedin’ ya / You know the fourth level of jealousy is called Medea” to celny strzał, chociaż z drugiej strony nie słyszałem jednak o dziennikarzu, który jarałby się „Dondą”, po czym zasnął puszczając ją ludziom. „7AM…” to bez dwóch zdań najlepsza rzecz na płycie poza pięknie śpiewaną do wtóru pianina piosenką „Yebba’s heartbreak”. Tylko że Drizzy w niej nie występuje.
Porównanie „Certified Lover Boy” do „Dondy” nasuwa się z automatu. Lista gości pokrywa się w wielu przypadkach. Skrajny egocentryzm w każdym. Z jednej i drugiej strony mamy ilość muzyki nie do zmieszczenia na jednej płycie, którą bez problemu zredukowalibyśmy do epki – w wypadku Drake’a i tak zupełnie niepotrzebnej. Z jednej i drugiej strony wątki pozamuzyczne powodują, że w ogóle po to sięgamy. Może to już wreszcie koniec ery obrzydliwie bogatych, obrzydliwie znudzonych, obrzydliwie sytych? Oby.
Ocena: 2 / 5
Drake „Certified Lover Boy”