foto: mat. pras.
To nie jest łatwa płyta. Zresztą chyba nigdy nie miała być – praktycznie cała artystyczna kariera Benjamina Clementine’a to zdobywanie kolejnych etapów w artystycznej wspinaczce na muzyczny szczyt. To również nieustanne podnoszenie sobie poprzeczki. Wydaje mi się nawet, że albumem „I Tell A Fly” brytyjski wokalista umieścił ją na wysokości Mount Everestu. Spróbujecie się zmierzyć z takim wyzwaniem? Z ręką na sercu oświadczam, że warto! Ale ostrzegam – lekko nie będzie.
Pamiętacie jego oficjalny debiut płytowy „At Least For Now” z 2015 roku? Benjamin Clementine objawił się nim jak supernowa. Niczym feniks z popiołów. I wstrząsnął (chyba nie tylko) mną jak chyba żaden inny artysta. Ale kiedy dziś słucham jego nowego materiału, to myślę sobie, że – przy ogromnym kunszcie i unikatowym pięknie tamtych piosenek – był to dopiero przedsmak, przystawka przed tym, co serwuje nam teraz Brytyjczyk – zjawiskowy pieśniarz o talencie, który trudno zmierzyć. I muzycznej wyobraźni, która wymyka się wszelkim definicjom. Ale czy wiecie, jak to się zaczęło?
Urodził się 29 lat temu w Londynie (jako piąte, najmłodsze dziecko; rodzice pochodzą z Ghany) i jest samoukiem – zarówno jak chodzi o śpiew jak i grę. Nie umie też czytać nut. Pierwszy instrument? Zabawkowe pianinko. Pierwsza ucieczka z domu? W wieku 17 lat. Pierwszy publiczny występ? A capella w metrze w Paryżu, gdzie mieszkał przez cztery lata. To właśnie tu został odkryty przez dwóch producentów z malutkiej francuskiej wytwórni Behind. Szybko jednak przerzucił się (tak po prostu) na fortepian i nagrał EP-kę „Cornerstone” (2013).
Rodzinna Anglia pokochała go niedługo potem, zachwycona zarówno wspomnianym mini-krążkiem, jak i występem na żywo w lubianym i prestiżowym programie „Later… with Jools Holland”, a wreszcie drugą EP-ką „Glorious You” (2014).
Pokochanie tego debiutanta od pierwszego usłyszenia nie jest jednak takie oczywiste. Spotkanie z muzyką Benjamina to bowiem doznanie niemal ekstremalne – jednym słuchaczom sprawi frajdę i przyjemność, ale dla innych może być wielkim i trudnym wyzwaniem. Swoim zbiorem pięknych, ale też wymagających i odważnych piosenek z albumu „At Least For Now” Clementine nie brał jeńców. Stąd skrajne reakcje fanów – bo to artysta z rodzaju tych, których albo pokochasz, albo znienawidzisz. Kojarzycie? Takie same recenzje i emocje towarzyszyły objawieniom Antony and the Johnsons, czy – oczywiście w mniejszym stopniu – sióstr Casadych z duetu CocoRosie czy Davendry Banharta. Nazwiska te wymieniam nieprzypadkowo – 2 lata temu Benjamin poruszał się w podobnych muzycznych obszarach. Jednocześnie już wówczas był – w zaskakujący i zachwycający sposób zarazem – tak wyjątkowy, że trudno było go porównać z kimkolwiek! Choć pokusy zawsze są ogromne – nic tak przecież nie ułatwia odbioru sztuki, jak właśnie porównanie z kimś lub czymś już znanym, oswojonym, bezpiecznym. Problem w tym, że Benjamin nie jest łagodny i łatwy. Wręcz przeciwnie – jest dziki, szalony, niebezpieczny. Nie mam co prawda pewności, ale zachodzi prawdopodobieństwo, że diabelnie utalentowany Anglik podpisał pakt z… szatanem. Chyba, że mamy do czynienia z Iskrą Bożą?
Ale mniejsza o to. Ważne, że w tej dzikiej, nieposkromionej, czasem minimalistycznej, a kiedy indziej rozbuchanej w niemal… teatralny sposób muzyce Benjamina i jego sposobie śpiewania – „czarnym”, męskim i natchnionym – słyszę również Terry’ego Calliera, Screamin’ Jaya Hawkinsa, Nicka Cave’a, ale też Jamesa Blake’a i Jamiego Woona. Obcując z „„I Tell A Fly” tak naprawdę najlepiej jednak zresetować system, zapomnieć o wszystkim co było i zacząć inaczej, na nowo myśleć o muzyce.
Nie wierzycie? No to przekonajmy się! W otwierającej album kompozycji „Farewell Sonata” Benek wychodzi od muzyki klasycznej, by z czasem zmienić klimat na ostry, niemal art-rockowy. No i ten niepodrabialny śpiew, mocno podszyty soulem, który staje się niski, niepokojący – jak w kolejnym „God Save The Jungle” z genialnym motywem przewodnim zagranym na… klawesynie. Fajnie tu grają również smyki i dęciaki, a bywa również tak, że Clementine daje pole do opisu chórowi, co najlepiej słuchać w wodewilowym „Better Sorry Than Asafe” – chyba najtrudniejszym, najbardziej eksperymentalnym utworze w tym zestawie.
Zresztą pierwsza część tego krążka jest faktycznie bardzo odważna – posłuchajcie choćby „Phantom Of Aleppoville” – ileż tu jest wątków i zmian tempa! Nawet w „Paris For Blimey” miły klimat francuskiej chanson Benjamin „psuje” niepokojącymi, arytmicznymi wstawkami. Dopiero w singlowym „Jupiter” pojawia się „normalna”, wręcz popowa melodia. A potem znów mocne doznania – fantastyczny, mroczny klimat „Ode From Joyce” czy breakbeatowy (!) puls „One Awkward Fish”. A to wszystko z obowiązkowymi dźwiękami fortepianu – raz galopującego i krnąbrnego, kiedy indziej lirycznego – jak w finałowym (dla mnie najlepszym w tym zestawie) „Ave Dreamer”, który pięknie kończy tę wspaniałą, ale wymagającą płytę niemal erotycznymi, afro-beatowymi rytmami.
A o czym jest to wszystko? Trzymajcie się mocno! Bo, jak mówi sam muzyk: „Napisałem ten album jako sztukę teatralną. To opowieść o dwóch muchach, które razem wyruszyły na odkrywanie świata. Wkrótce jedna opuszcza drugą. A ja wcielam się w rolę narratora”. I wszystko może byłoby śmieszne (płyta o muchach?), gdyby nie poważne tematy i konteksty poruszane w tych tekstach. Takich, jak „Phantom Of Aleppoville” – osobisty, oparty na własnych, traumatycznych przeżyciach z dzieciństwa komentarz artysty do tego, co dzieje się na Bliskim Wschodzie…
Oto wielka płyta. Bez dwóch zdań.
Artur Szklarczyk
Ocena: 5/5
Tracklista:
1. Farewell Sonata
2. God Save the Jungle
3. Better Sorry Than a Safe
4. Phantom of Aleppoville
5. Paris Cor Blimey
6. Jupiter
7. Ode from Joyce
8. One Awkward Fish
9. By the Ports of Europe
10. Quintessence
11. Ave Dreamer