Jest 2014 rok. Czy jakoś tak. Eliego i Matię Rosińskich widzę na Eliminacjach do Przystanku Woodstock (dostają się na Dużą Scenę). Zaraz potem sukces na TopTrendach w Sopocie. W Jarocinie obserwuję ich jako juror w konkursie dla młodych zespołów. Wygrywają. Dwa tygodnie później pokonują techniczno-technologicznego pecha i dają świetny, hendriksowski w duchu koncert na Woodstocku. Znów opada mi kopara. Pojawiają się jeszcze tu i ówdzie (vide Spring Break), ale są to przerwy w „zniknięciu”. Zniknęli. Nieważne powody. Są one, powiedzmy, pozamuzyczne. Choć życie sympatycznych polskich Francuzów to muzyka. Od dzieciaka muzykują, by edukację zwieńczyć ukończeniem prestiżowej Academy of Contemporary Music w Londynie. Próbują się to tu, to tam, aż atakują polską edycje Must Be The Music. Prawie wygrywają. Dalej już wiecie.
Jest rok 2016. Na rynku pojawia się ich debiutancka płyta „Grizzlin'”. Wcześniej wypuszczają bombę w postaci singla „Time”, ten zresztą otwiera album. Utwór jest i nie jest reprezentatywny dla całego materiału. Pokazuje, że bracia są wszechstronni, zdradza, jak doskonale wyprodukowana jest płyta (Bogdan Kondracki – szacun!), pokazuje, jak formuła brat bratu pisze, brat bratu komponuje, jest uniwersalna i uzbrojona w jakąś niewytłumaczalną więź i podprogowe, braterskie zrozumienie. „Time” to będzie jeden z tych numerów, po które będą musieli sięgać na koncertach, bo publika nie pozwoli im inaczej zejść ze sceny. Teraz i po kolejnych płytach. Ale „Time” to wcale nie lustro, w którym odbija się cały album. Bo „Grizzlin'” to 11 zdecydowanie różnorodnych utworów, a każdy przywołuje jakieś skojarzenia. „Time” kojarzy mi się mocno z Eliot Sumner, kiedy jeszcze występowała jako I Blame Coco. Całe „Grizzlin'” to defilada skojarzeń. I to na mój gust największy grzech tej płyty. Ciągle mam wrażenie, że podobny patent już gdzieś słyszałem, że taki czy inny myk już skądś znam. Cholera. Jednocześnie „Grizzlin'” to parada umiejętności muzycznych i wokalnych. To płyta światowa, tylko pierwiastek oryginalności powinien być większy.
Jak na tak zróżnicowaną płytę, „Grizzlin'” jest zaskakująco równa. Mimo to da się wskazać te jaśniejsze momenty jak choćby „Black Swan” (ta gitara, ta beztroska w wokalu, to szaleństwo). Jest „Half Of My Body”, gdzie wokal Matti Rosinskiego łagodnieje, ociepla się i pozbywa zadziorności. Tak jak i w bardzo dojrzałym „Forgive Me Woman”. Kurde, widzicie, jak daleko zawędrowaliśmy od otwierającego album „Time”? Jak Was to martwi, to uspokajam, bo do energetycznego grania muzycy wracają na tej płycie nie raz. Choć to nie ten rodzaj energii, który kojarzymy z ostrym, rockowym graniem.
Jestem przekonany, że BeMy za debiutancką płytę zgarniać będą bardzo pozytywne recenzje. Zasłużenie zresztą. Po single sięgną chętnie rozgłośnie. I dobrze. Ale wiem, czuję, że Elie i Mattia to wszechstronni muzyczni erudyci bez żadnych kompleksów. Nawet jeśli podczas prac nad debiutem z szacunkiem i respektem odnosili się do wszystkich uwag starszych kolegów z branży, to już wystarczy. Ich kolejne kroki powinny być bardziej śmiałe i radykalne. Wtedy zdobędą Polskę i Europę. Mają wszystko, by tego dokonać. Dlatego, dla ich dobra, powinniśmy być dla nich trochę bardziej surowi. Opłaci się wszystkim.
No dobra, może przemawia przeze mnie pewne rozgoryczenie, bo pamiętam chłopaków sprzed tych paru lat, kiedy jeden gangstersko atakował perkusję, a drugi wściekle tarzał się po scenie z gitarą i plątał w kable, co – o dziwo – pozostawało bez uszczerbku dla wykonywanych utworów. Ostry, witalny, a zarazem psychodeliczny rock. Sprawne żonglowanie dwoma najlepszymi dla gitarowej muzyki dekadami. Dziś z tamtego BeMy pozostał cień, dziś BeMy to radiowy, hitowy pop rock. Zagrany i wyprodukowany po mistrzowsku. I grany na koncertach z niesamowitą lekkością i ewidentną tęsknotą za graniem na żywo ze znacznie większym pazurem, niż jest to na płycie. Wiem, bo widziałem ich premierowy koncert. I polecam każdemu. Jeśli gdzieś w okolicy zobaczycie plakat zapowiadający koncert BeMy, idźcie koniecznie.