Oceniać Ferga na tle wszystkich członków ASAP Mob to oczywiście rzecz niemożliwa – przede wszystkim dlatego, że większość z nich nie miała jeszcze okazji szerzej zaprezentować się przed publicznością. Inna sprawa to zestawienie z Rockym – tu pokusa wydaje się już duża i nieunikniona. Bez wątpienia obie solówki łączy – co charakterystyczne zresztą dla całej grupy z Harlemu – umiejętność łączenia bujających, w wielu miejscach bounce’owych bitów z ciężkim klimatem. Podobnie jak autor „Long.Live.ASAP”, tak i Ferg lubi mierzyć się z tymi podkładami na różne sposoby, co oznacza, że wypluwaniu kolejnych wersów towarzyszą fragmenty jeśli nie śpiewane, to chociaż podśpiewywane. Rzecz znamienna, że wśród zaproszonych gości znaleźli się panowie z Bone Thugs-N-Harmony – pionierzy melodyjnego rapu o tym, jak zaraz stracisz życie.
{reklama-hh}
Czasami aż prosi się o to, by tego typu kombinacji z flow było na płycie więcej – Ferg ma ku temu możliwości, a umówmy się, gdy wybiera „tradycyjną” formę przekazu (czyli po prostu zwykłe rymowanie), jest w tym do bólu przeciętny i tylko uwydatnia swoje tekstowe braki. Niejednokrotnie mogliśmy się już przekonać, że jeśli chodzi o łączenie kobiet i pistoletów, amerykańscy raperzy są niezmordowani w eksploatowaniu tego typu tematyki. Ferg wpisuje się w tę niechlubną tradycję wersów bez pomysłu. Jasne, raz na jakiś czas przytrafi mu się fajna gra słów lub bezczelna linijka z gatunku tych, które mogą zaboleć (pamiętacie tę rubrykę w książce „Ego Trip”?) – jak np. wtedy, gdy dotyka drażliwego tematu przemocy w domu Tiny Turner. Tyle że wyłapanie tych, koniec końców, i tak niezbyt wybitnych fragmentów wymaga od słuchacza sporej cierpliwości i odporności na głupie, nudne zwrotki.
Ferg kładzie swoje szesnastki na – jak już to wcześniej pisałem – bity surowe, niewygodne, tak jakby jeszcze jedną nogą był w podziemiu. Ten w gruncie rzeczy bezkompromisowy materiał zaczyna jednak po pewnym czasie męczyć, muzyka zlewa się w całość. Szczególnie rozczarowujące są nagrania wypełnione po brzegi gośćmi. Zamiast rozkręcać materiał, rozmywają się; French Montana jak nigdy nie był, tak tu cudownie nie został bogiem mikrofonu, Rocky ma lepsze zwrotki w dorobku, a spotkanie B-Reala z Onyxem okazało się intrygujące tylko na papierze. Zabrakło w tym wszystkim finezji, która napędza „Long.Live.ASAP” – na tamtej płycie dzieje się dużo (nawet w obrębie jednego numeru – miał rację Iwo w naszym wywiadzie z Rockym, że z tytułowego nagrania można wykroić dwa osobne kawałki), tu próbowano urozmaicić całość wstawkami podchodzącymi pod tzw. „cloud rap” (najlepiej to wyszło w „Cocaine Castle”). A to za mało.
Ferg stworzył mimo wszystko album konsekwentny. Ktoś, kto lubi klimaty ASAP Mob, pewnie odnajdzie się w tym monotonnym materiale. Ci, którzy nie czują tej muzyki ponurego hedonizmu, raczej nie mają czego tutaj szukać.