Nie gubią z oczu (uszu) fantastycznych dokonań z poprzednich płyt – You All Look The Same To Me z 2002r. i Light z 2006r. Jednak skutecznie unikają kalki tamtych, świetnie przyjętych krążków. Jeśli możemy doszukać się jakiegoś cytowania samych siebie, to tylko w konstrukcji niektórych utworów i świadomego budowania niepowtarzalnego klimatu przy pozornie oszczędnym bukiecie środków. Oszczędnym, ale często i zaskakującym. Bo i orkiestra, i chór, i rapowe nawijki (spokojnie, proszę się nie bać).
Wszyscy ci, którzy kojarzą Archive ze szlagierowym, floydowskim Again nie będą zawiedzeni, choć lojalnie ostrzegam – czasy porównywania duetu z legendami Pink Floyd czy Radiohead przeszły do historii. Pięknej i odległej już. Ci, którzy czekali na powrót do korzeni, do wczesnej twórczości Archive naznaczonej trip-hopem spod znaku Massieve Attack mogą być równie zadowoleni, co zaskoczeni. Sądzę, że panowie Darius Keller i Danny Grifiths postanowili postawić szeroki most między sierotami po Floydach i entuzjastami ostatniej trasy Tricky’ego. I udało im się. Mostem biegnie autostrada w duch kierunkach.
Do promocji płyty wybrano numer „Bullets”. Dobry wybór. Hipnotyzujący, samo nakręcający się, rozpędzający się jak mała lawina, swoją sprawdzoną ramą przypominający te sławne kawałki z poprzednich płyt. Powtarzane, jak w transie słowa kołaczą się po łbie jeszcze długo po wysłuchaniu płyty. Uwagę zwraca Dangervisit. Znów mamy do czynienia ze świadomym budowaniem klimatu, począwszy od subtelnej melodii, przez mocne gitarowo-elektorniczne brzmienie aż po drapieżny wokal… To co, że nic odkrywczego?
Nieco mniej do spójnej płyty pasują numery w których wykorzystano rapowane wokale, jak na przykład Razed To The Ground. O ile brudny, pordzewiały podkład nie odcina się od płyty, o tyle słowa wyrzucane przez Rosko Johna już lekko kontrastują z całością. Ale dziwić nie mogą, bo John już udzielał się na pierwszej płycie Archive. Zupełną przeciwwagą dla Razed… jest Whore z magicznym, lekko przesterowanym, charakterystycznym głosem Marii Q. Tym razem muzycy postanowili nie dać się rozwinąć utworowi, trzymając go mocno w ryzach przy pomocy raczej tradycyjnego instrumentarium z dominującą perkusją, dyskretnymi: chórem, pianem i gitarą. Tytułowy Controlling Crowds, jak szybko strzelona bramka, ustawia cały mecz i decyduje o przebiegu całej płyty. To też wyróżniający się utwór. Jednak materiał trudno podzielić na hity (no, może poza Bullets) i zapchajdziury. Jest różnorodnie, ale równo.
Przyznaję, że po nawiązaniu flirtu z tym krążkiem nie wyobrażam sobie, by szósty album Archive mógł być inny. Choć nie potrafię powiedzieć, jak to się dzieję, że przy zastosowaniu tak różnych środków wyrazu płyta nadal jest spójna i konsekwentna; choć nie wiem, jak udało się połączyć tradycję trip-hopowej załogi z nobilitującym tytułem następców Pink Floyd, to z czystym sumieniem zaliczam cały materiał do naprawdę dobrych. Staję na moście i nie wiem, w którą stronę iść. Poczekam na jesienne koncerty w Polsce, może coś się wyjaśni.