Już pierwsza piosenka w pewien sposób informuje nas, że panowie podeszli bardzo ostrożnie do debiutanckiego krążka. „Bootycall” wzywa młode panie do uruchomienia dolnych partii swojego ciała, ale brak ognia, siły, skutecznie uniemożliwia wykonanie „zadanej” czynności. I podobnie wygląda sytuacja z większością utworów na „The Breakthru”. Rzeczywiście, członkom Afromental nie można odmówić potencjału i ciekawych pomysłów (chociażby udanie wykorzystany beatbox w „I’ve Got What You Need”), lecz tam gdzie potrzebna jest moc i bujający klimat, chłopaki postawili na irytująco asekuracyjne, poprawne brzmienie. Wiele na tym traci dynamika płyty, która wraz z bardzo dobrym masteringiem mogłaby stworzyć przecież mieszankę wybuchową. Dlatego też lepiej prezentuje się druga, mniej napastliwa strona wydawnictwa. Słuchanie „Thing We’ve Got”, „Oh Oh” czy „Happy Day” to prawdziwa przyjemność, a nieźle zaaranżowane melodie uwypuklają się i zbierają plony szczególnie tutaj.
O ile warstwa muzyczna to rzecz, którą można posłuchać bez wyrazu zażenowania, to teksty i forma, w jaką je ubrali wokaliści, są na dłuższą metę nieznośne. Fakt, inspiracje Timbalandem i Michaelem Jacksonem są godne pochwały, ale w tym wypadku przekraczają one dopuszczalne normy i wypadają zwyczajnie groteskowo (nie wspominając już o rockowych refrenach). Dodając do tego infantylne wersy wyłania się nam prędzej obraz młodocianych członków boysbandu, a nie polskich odpowiedników wspomnianych gwiazd popu.
Afromental wziął na warsztat r’n’b, funk, hip hop i pop, ale zamiast pełnego, czarnego brzmienia wyszła z tego mocno okrojona, podwórkowa wersja amerykańskiego mainstreamu. A – sądząc po angielskich tekstach – chłopaki mieli zadatki na więcej. Nie tym razem.