To trzy lata temu wydane „The Next Day” wywołało kilka fajnych wydarzeń. Sprowokowało kilku moich znajomych i mnie do zastanowienia się nad sensownością i celowością recenzowania płyt. Tamten album – przez najbliższych kilka godzin można o nim jeszcze mówić „ostatni” i „najnowszy”, bo za chwilę się to zmieni – oceniany był dobrze, bardzo dobrze lub entuzjastycznie. Poza jednym znaczącym wyjątkiem. Kolega z olbrzymim doświadczeniem z pewnej dużej redakcji krytykując „The Next Day” zastanawiał się głośno, po cholerę w ogóle Bowie wraca? Ok, nagrał album, tylko po co? W sensie, że tak kiepska, zdaniem kolegi, była to płyta. Kolega szczerze swoje zdaniem wyraził i przyjął na klatę (oraz wszędzie, gdzie to możliwe) wyrazy szczerego hejtu.
Tak było w 66. urodziny Bowiego. W 69. urodziny poznamy wszyscy album „Blackstar”. 7 utworów, 45 minut muzyki, nagrany z udziałem jazzmanów. Piszę, że poznamy wszyscy, bo niektórzy koledzy już znają. W tym tygodniu przeglądam social media i obgryzam paznokcie – obserwuję, co i kto pisze o nowym Bowie.
Generalnie dominują wpisy dające znać światu, że autor wpisu ma, właśnie otrzymał lub zaraz włoży do odtwarzacza swój egzemplarz „Blackstar”. Social media służą wszak do podkreślania swojej wyjątkowości, więc okazja znakomita. Z rzadka pojawiają się wpisy innych znajomych, z których dowiedzieć się można, że czują się oni wykluczeni, odsunięci lub gorsi, bo nie mają swojego egzemplarza płyty. To oczywiście żarty, ale fajnie wprowadzają w klimat tego, co czeka nas w piątek. Albo nieco wcześniej. Wszystkie szanujące się portale i inne miejsca, w których pisze się o muzyce, publikować na wyścigi będą recenzję „nowego Bowiego”. W związku z tym, że w Internecie wygrywają najszybsi, to ja już teraz podsumuję je wszystkie.
Recenzje będą takie: kilka z nich będzie entuzjastycznych, te wyjdą spod pióra wieloletnich, bezkrytycznych fanów; najwięcej pewnie będzie umiarkowanie i powściągliwie entuzjastycznych – ich autorzy pochylą się nad wysmakowaniem albumu, nie schlebianiem najtańszym gustom i „nie-radiowości” utworów. Bo wiadomo, Bowie robi, co chce, nic innego nie musi. Bardzo mało, ale jednak pojawią się takie recenzje, w których podkreślać się będzie, że „Blackstar” to już nie ten Bowie co kiedyś. Że płyta w porządku, ale dupy nie urywa. No i na koniec znajdzie się jedna czy dwie takie, pod hasłem „po co?”. Te znów odbiją się szerokim echem, będą linkowane, komentowane i udostępniane, a ich autor spotka się szeroką krytyką i mniej licznymi głosami poparcia. Zwłaszcza tych, którzy zazwyczaj komentują „kto to?”.
Zatem przed nami międzynarodowy dzień recenzowania nowej płyty Davida Bowiego. Tylko kto dziś, w dobie streamingu będzie czytał te recenzje? Większość z nas, zajmujących się muzyką i czekających na nowego Bowiego napisze nową recenzję. Tylko po co? 😉
Ps. Chwilowo jestem wykluczony, ale liczę, że się to zmieni. Recenzję, której prawie nikt nie przeczyta pewnie popełnię, bo nie wytrzymam.