Decyzję Adele traktuję raczej w kategoriach marketingowych i doraźnych, krótkoterminowych. Artystka bije rekordy sprzedaży w tygodniu otwarcia, w pierwszym miesiącu, itd. Decyzja o nie wprowadzaniu płyty „25” do legalnej dystrybucji w streamingu powoduje, że o tym albumie mówi się jeszcze więcej i jeszcze głośniej. Prosty, tani i skuteczny sposób na promocję. I może faktycznie ma jakiś wpływ na sprzedaż fizycznych nośników. Może. A jeśli faktycznie ma, to jaki? Ile osób odpuściłoby sobie zakup tej płyt, jeśli mogłoby ją spokojnie sprawdzić w sieci? Zgaduję, że niewiele. Płyty można przecież odsłuchać przed zakupem w sklepie. Ok, mało to wygodne i praktyczne. I nie wszędzie dostępne. Poza tym, nie oszukujmy się, ta, i każda inna płyta, spokojnie dostępna jest w nielegalnych serwisach, nad którymi żadnej kontroli ani artysta, ani wytwórnia nie mają. Nie mają też dochodów z tego tytułu. Zatem, gdyby nie aspekt merketingowo-promocyjny, decyzja Adele byłaby po prostu kuriozalna.
Przy okazji całej sprawy pojawiły się też ciekawe głosy wieszczące nadciągającą nieuchronnie śmierć serwisów streamingowych. Skoro wielcy artyści uciekają stamtąd, skoro nie są zadowoleni z kasy, jaką tam zarabiają, skoro renesans przeżywają winyle, to znaleźli się tacy, co gotowi są podpisać się pod hasłem – „streaming is dead”. To bardzo gruba przesada. „Streaming not dead”? Długo jeszcze not dead. Odwrotu nie ma, czy nam się to podoba, czy nie.
A okazuje się, że raczej się podoba. Zwłaszcza przyszłości tego świata, czyli młodemu pokoleniu. Z takiej lub innej formy dystrybucji, która wyrośnie ze streamingu korzysta i korzystać będzie najmłodsze pokolenie, które już teraz nie kojarzy muzyki z fizycznym nośnikiem. Ten jest dla nich staroświecki, niewygodny i zbędny. Oni wolą muzyki słuchać, mieć do niej dostęp zawsze i wszędzie. To po pierwsze. Po drugie, już samo pojawienie się serwisów streamingowych ograniczyło piractwo o kilkadziesiąt procent. Sam model zachowania się słuchacza nie zmienił się, nadal lubi on mieć mobilny i nieograniczony dostęp do muzyki w sieci, nie czuje potrzeby kupowania i stawiania na półce płyt. Zamiast szperać i szukać właściwego pudełka woli kliknąć i już. Tyle, że skoro może korzystać z legalnego i taniego, często bezpłatnego źródła, to to robi. Nie bawi się w piractwo, bo po co? Tym bardziej, że to ostatnie piętnowane jest przez wszystkich – od artystów, przez dziennikarzy aż po wytwórnie i serwisy streamingowe. Jest passe i obciachowe. Obciachu nikt nie lubi.
Zatem prędzej czy później Adele „w całości” pojawi się w streamingu. Pewnie na lepszych dla siebie warunkach. A i te przecież nie są już takie najgorsze, odkąd artyści wzięli sprawy w swoje ręce i takimi inicjatywami jak TIDAL robią dobrze i sobie, i słuchaczom. Wraz ze wzrostem jakości plików, szerokością oferty, liczbą użytkowników będzie też rósł udział samych artystów w zyskach ze streamingu. Pośrednik zostanie zawsze. Wytwórnia, agent pewnie też. Ale odwrotu od cyfrowej dystrybucji, zwłaszcza tej na rządnie, nie ma.
Swift wróciła, poprzednie albumy Adele są dostępne, wreszcie – i to też bardzo istotne – całe katalogi największego zespołu świata, jakim jest The Beatles dostępne są w serwisach streamingowych, to jak tu wieszczyć ich śmierć? Ja bym się nie odważył, choć sam wolę jeszcze szelest folii, rytuał rozpakowania i trzymania płyty w dłoniach… to zdaję sobie sprawę z wygody i praktyczności jaką niesie ze sobą streaming. Streaming bardzo długo jeszcze not dead.