Przywoływany wyżej Bezczel to typ rapera-tykającej-bomby, wiecznie nabuzowanego i mało subtelnego, jednego z tych, u którego niespecjalnie dziwią wersy w rodzaju: „chuj z tymi lewakami, na czele z Tuskiem”. Ale w podobnych banałach brodzą też ci, których można by podejrzewać o większą finezję. Ot, weźcie chociażby nowego Te-Trisa, któremu w „Biczu” zdarzają się tak rozczarowujące, populistyczne wersy jak: „Jak w polityce, wciąż pierdolą pro publico bono/ Fortuny rosną, rosną, i przybywa świniom koron/ Żyją, kroją, jakby co to immunitet ominie prawo/ Układy domknięte tak, że Mendelejew bije brawo”. Albo Ciecha, Pjusa i Kamela, którym w „Lemingu” wyszedł wprawdzie intrygujący, psychodeliczny klimat osaczenia (głównie dzięki podkładowi), ale wersy brzmią już jak kolaż nagłówków z „Do Rzeczy” i „W Sieci” podparty kilkoma teoriami spiskowymi wygrzebanymi z czeluści Internetu.
Proszę darować sobie argument, że to wszystko jest prawdą, bo układy, korupcja, świnie u koryta i frankowicze. Będę upierał się przy stanowisku, że nie w tym leży buntowniczy potencjał hip-hopu – jeżeli już szumnie o czymś takim jak „bunt” mówimy. Polski raper zbyt często wikła się w niby-polityczne wątki, zamiast skoncentrować się na tym, na czym polega, jak sądzę, jego największa siła: na tworzeniu plastycznych, działających na wyobraźnię obrazów codzienności. „Jak można przeznaczyć bit-fortecę na utwór o lodówce? No cóż, ja tam mimo wszystko lubię to podejście. Ten detal, ta codzienność, to bardzo hiphopowe”, pisał swojego czasu Marcin Flint w recenzji płyty Procenta. Chyba właśnie w tym tkwi największy kapitał hip-hopu. W tworzeniu drobnych, sugestywnych opowieści z życia – takich, które mają w sobie więcej literatury niż publicystyki. Dlatego chciałbym częściej od „Prawa ponad prawem” słyszeć utworu pokroju – by pozostać w podobnej orbicie tematycznej – „Każdego ponad każdym”. Jeśli już politycy mają słuchać hip-hopu (jak radził im Zbigniew Hołdys; swoją drogą to jedna z niewielu trafnych uwag tego pana-znam-się-na-wszystkim ), niech to będzie właśnie Sokół, Mes lub Bisz, a nie – Bezczel czy Ostry.
Oczywiście, nie jest tak, że raperów starcia z polityką ograniczają się tylko do populistycznej krytyki ostatniego rządu. Po pierwsze, za czasów koalicji PiS/LPR/Samoobrona było równie czerstwo – stąd wspominam wyżej o Adamie Ostrowskim, ale przecież nawet tak inteligentnemu raperowi jak Łona zdarzyło się na „Absurdzie i nonsensie” kilka żartów rodem z „Gazety Wyborczej”. Po drugie, ten narodowy skręt w rapowym środowisku – dostrzeżony przez Muflona w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”, ale widoczny też np. pod facebookowym postem Gurala o przyjęciu uchodźców – przyniósł też kilka dobrych owoców. „Jeden kraj” KęKę to przede wszystkim mnóstwo mocnych obrazów i pamięć o rodakach ze Wschodu – dobra lekcja historii, szczególnie jeśli uzupełnić ją o inne numery radomskiego MC, „Od zawsze na zawsze” czy „Świadomość” . Ten patriotyzm pozbawiony jest jakichkolwiek konotacji politycznych, a sam Kę odcina się od identyfikacji z jakimkolwiek środowiskiem nie tylko w wywiadach, ale też w np. w „Niezrzeszonym” : „Że nie lubię też od dziecka Niemca, chociaż spoko szwagier/ Mam dla ciebie świecić ryjem, wpisać ci się w kampanię/ Ja robię rap”.
Tego typu deklaracje muszą od czasu do czasu paść, bo – jak można się domyślić – rap już nie raz padł łupem polityków. Mniejsza o Mezo i jego romans z Markiem Borowskim, bardziej ohydna była sprawa Młodzieży Wszechpolskiej, która bezprawnie wykorzystała i osadziła w innym kontekście słynny wers Włodiego: „Nie mówię szeptem, gdy mówię, skąd jestem”. Ta historia powinna być przestrogą dla hip-hopowców. W przeciwnym razie któregoś dnia zapuka do nich Zbigniew Stonoga albo Paweł Kukiz – i poprosi o przysługę.