Lekcja z udzielania wywiadów – felieton Artura Rawicza

Ostatnio byłem po drugiej stronie lustra, zupełnie jak Alicja. Doświadczyłem, jak to tam jest i być może trochę mnie to zmieniło.

2015.10.12

opublikował:


Lekcja z udzielania wywiadów – felieton Artura Rawicza

Wydaje mi się, że już kiedyś o tym pisałem lub mówiłem, więc jeśli się powtarzam, to przepraszam. Ostatnio byłem po drugiej stronie lustra, zupełnie jak Alicja. Doświadczyłem, jak to tam jest i być może trochę mnie to zmieniło. Byłem po drugiej stronie lustra, czyli gdzie? Nie przeprowadzałem wywiadu, a udzielałem go. Surrealistyczne dla mnie doświadczenie. Kiedyś już mi się to zdarzało (to udzielanie), ale są to tak incydentalne sytuacje, kompletnie niecodzienne i tak bardzo korespondujące i kontrastujące z tym, czym zajmuję się na co dzień, że… aż Wam o tym napiszę.

Dla porządku. Jak to jest po tej „mojej stronie lustra”. Jest w sumie komfortowo. Zrozumiałem to dopiero po tym, jak ktoś mnie przemaglował. Źródłem komfortu jest wiedza. Niekoniecznie wiedza o rozmówcy, ale wiedza o tym, jak wywiad będzie mniej więcej wyglądał. Ta przyjemna sytuacja, w której to ty sam decydujesz którędy przebiegać będzie rozmowa, co w niej poruszysz (nawet jeśli improwizujesz i decyzje podejmujesz ad-hoc). I ta świadomość, której nie zauważałem, że mnie raczej nikt nie zaskoczy niewygodnym, trudnym czy idiotycznym pytaniem… bo to nie on je zadaje, tylko odpowiada. Pytania zadaję ja. Co za luksus! A nie zdawałem sobie z tego sprawy. Wyobraźcie sobie, właśnie coś stworzyliście, niech będzie to płyta. Owoc wielu miesięcy pracy. Wyrzeczeń, kompromisów. Godzin w studio, dni nad pustą kartką. Setki telefonów, ustaleń, uzgodnień. Dopinanie terminów, pilnowanie własnej wizji i chronienie jej przed wykrzywieniem przez ludzi z wytwórni, od promocji, itd. I przychodzisz na wywiad. Chciałbyś jak najwięcej uwagi poświęcić na taki czy inny aspekt związany z tymże świeżym dziełem. A typ, który z tobą rozmawia, nie zauważa tego. Nie łapie, nie chwyta. Ignorant! Za to o jakieś bzdety i gówna się pyta. A twoją rolą jest odpowiadać. Frustrujące, nie?

W ten sposób chyba jeszcze nie myślałem o wywiadach. Czułem, ale tej wiedzy sobie w żadne sposób nie uporządkowałem. Działałem raczej bezrefleksyjnie. No i zgłosił się do mnie kolega z jakiegoś większego tytułu, że chciałby wywiad. Ze mną. Eeee, no dobra. Jak tak nalegasz, to ok. Nie wiem, czy wywiad (w formie pisanej) pójdzie, czy nie. Prawdopodobnie naraziłem go na kupę nikomu niepotrzebnej roboty. Przepraszam. I wychodzi na to, że jestem jedynym, który skorzystał na tej sytuacji.

Wyglądało to tak. Siedliśmy sobie w ogródku jakiejś knajpy; papierosy, kawa, dyktafon. I on, ten kolega, mówi… „jak tak przygotowywałem się do wywiadu z tobą, to…”. On mówi, a ja myślę „o kurwa”. Przestraszyłem się nieco. On się przygotował od rozmowy ze mną. Ma mnie na widelcu. Wie wszystko. Wie, po co zadaje jedno pytanie i wie, że skontruje je zaraz kolejnym. Weźmie mnie w krzyżowy ogień. Wyciągnie coś z kontekstu i ponownie poprosi o komentarz. Jednym zdaniem – ja nie wiem, co się zaraz stanie. To on ma władzę. On ma pełną kontrolę nad rozmową. Myślałem, że gadać będziemy o fotografii koncertowej bardziej, bo to mnie kręci, a on tylko się po tym prześlizgnął i steruje w stronę dziennikarstwa, w stronę moich wywiadów z muzykami, raperami… Ma notatki, wie, kiedy, z kim i co. A ja nie pamiętam wszystkiego detalicznie. Mieszają mi się sytuacje, zdarzenia, osoby. Za dużo tego. „O kurwa” – myślę.

Uświadomiłem sobie, jak nierówna jest relacja dziennikarz vs artysta. Choć to ten drugi jest potencjalnie na mocniejszej pozycji, bo może się zgodzić lub nie na wywiad, postawić warunki, a wreszcie nie odpowiedzieć na pytania czy nawet przerwać rozmowę, to jednak to dziennikarz ma przewagę. Bo wie. Bo kontroluje. Bo ma plan tej rozmowy. No, czasem ma. Miewa. Bo ja nie bardzo raczej. I zazwyczaj wie, po co o coś pyta. Ma intencję. Po coś się właśnie o to pyta. Dziennikarz wie po co, a artysta nie. Może się domyślać, podejrzewać. Ale nie ma na to czasu, bo trzeba mówić. Pracuje dyktafon, kamera czy co tam jeszcze jest.

No i wreszcie powstaje wywiad. Spisany, video, montowany lub nie. W całości, we fragmentach. Czasem przeredagowany. Taki, jakiego chce dziennikarz. Nie artysta. On tylko odpowiadał na pytania. I nawet jeśli udało mu się wymusić autoryzację, bo jego pozycja mu na to pozwala, to i tak działa przecież na jakiejś już przygotowanej i sformatowanej treści. Może korygować i wprowadzać poprawki, ale nie na poziomie fundamentów. O tych ostatnich decyduje i tak dziennikarz.

Więc powstaje taki wywiad. Dziennikarz jest zadowolony. Wydawca też. A artysta? Ten nie zawsze. Mimo, że wywiad przecież wyszedł super. To artysta zawsze może mieć poczucie, że czegoś zabrakło.

Dlatego też od teraz postaram się pamiętać, by każdego ze swoich rozmówców pytać, czy jest coś, co powinniśmy poruszyć w rozmowie, którą za chwilę zaczniemy rejestrować. Myślę, że tak będzie lepiej.

Polecane