Trzeba zacząć od rzeczy podstawowych. 50 Cent i Kanye West nie są w takiej samej sytuacji. Co obu raperów przede wszystkim łączy, to podzielane przekonanie, że brakuje im pieniędzy. Tak, przekonanie, bo wcale nie wiadomo, czy panowie tylko się kreują, czy naprawdę wpadli w finansową przepaść. Na pewno w podobnym momencie zaczęli narzekać na stan swoich kont. I ogromne długi. 50 Cent twierdzi, że jest winien swoim wierzycielom dwadzieścia osiem milionów dolarów. Kanye – że pięćdziesiąt trzy.
Tyle, jeśli chodzi o podobieństwa. Chciałoby się, by było ich więcej, bo problemy Fifty’ego i ‘Ye komentowane w parze to zawsze gorętszy news niż solo. Poza tym media doskonale pamiętają o jednej już rywalizacji między tymi wykonawcami – w 2007 roku, gdy szło o sprzedaż płyt w tym samym tygodniu – i jak chwytliwy temat to wówczas był. Tyle że w sytuacji obu raperów musiałoby się coś zmienić, bo znajdują się oni na trochę innych pozycjach.
W zdecydowanie trudniejszym położeniu jest 50 Cent. Z kilku powodów. Po pierwsze, to on – w przeciwieństwie do Westa – złożył wniosek o upadłość. Czyli wyszedł z social-mediowego światka i stanął wobec prawdziwej rzeczywistości, sądu. Tam będzie musiał przekonać sędziów, że naprawdę nie ma forsy. Po drugie, będzie się też musiał wytłumaczyć z głupstw, które opublikował w Internecie. Chodzi tu rzecz jasna o słynne zdjęcie z plikami dolarów ułożonymi w napis „BROKE” oraz zatroskanym Fiftym siedzącym obok. Po trzecie, kurna Olek, jemu będzie naprawdę trudno spłacić ten dług. Jeden z amerykańskich blogerów słusznie zauważył, że na ogół zadłużeni raperzy (ścigani na ogół przez tamtejszy urząd skarbowy) to ci, którzy mieli kilka minut sławy i zachłysnęli się nią: od MC Hammera, przez Ja Rule’a, po Seana Kingstona. 50 Cent to może nie ta sama półka, ale nie da się ukryć, że nowojorski raper swoje najlepsze chwile ma już za sobą. Od 2007 roku, gdy „Ayo Technology” dotarło do 5. miejsca amerykańskiej listy przebojów, żadnemu jego numerowi nie udało się nawet zbliżyć do tamtego sukcesu. I nic nie wskazuje na to, by Fifty miał w najbliższym czasie okazję się odkuć.
Co innego Kanye. Ten każdego roku zgarnia astronomiczne sumy. W 2015 na jego konto wpłynęły dwadzieścia dwa miliony dolarów, a rok wcześniej – trzydzieści milionów. Dług rapera jest więc dwukrotnie większy niż jego roczny przychód, co – jak podkreśla „Time” – nie różni go specjalnie, poza sumami oczywiście, od wielu Amerykanów, którzy zmagają się z podobną proporcją długu do dochodu. Poza tym Kanye nie musi ogłaszać bankructwa. Jak tłumaczył w jednej ze swoich Twitterowych tyrad: „Tak, prywatnie jestem bogaty, stać mnie na futra i domy dla mojej rodziny. Potrzebuję jednak dostępu do większej gotówki, by móc dostarczać jeszcze piękniejsze pomysły światu. Gdybym wydał wszystkie pieniądze na swoje koncepcje, nie byłbym w stanie zaopiekować się rodziną. Dotarłem do punktu, w którym wielu artystów się zatrzymuje. (…) Moje marzenia wpędziły mnie w dług, ale na horyzoncie widzę już światło nadziei”.
Kanye ma prawo widzieć to światło. Nie, nie dlatego, że pomocną rękę wyciągnął do niego Mark Zuckerberg, Larry Page czy inny miliarder (choć nie zdziwiłbym się, gdyby któryś pewnego dnia się złamał). Także nie dlatego, że nagle fani zdecydowali się skrzyknąć i spłacić dług rapera – crowdfundingowa akcja, podczas której udało się zebrać siedem tysięcy dolarów, umarła w zalążku po tym, jak ‘Ye zadeklarował, że nie przyjmie pieniędzy od słuchaczy. West ma prawo widzieć światło, ponieważ nie jest zupełnie spłukany (mówi tylko o pieniądzach utopionych w różne artystyczne inicjatywy). Poza tym – w przeciwieństwie do 50 Centa – stoi za nim olbrzymia rzesza słuchaczy, którzy nawet jeśli nabijają się z jego megalomaństwa, namiętnie słuchają produkowanej przez niego muzyki. I to wystarczy, bo znaczy, że West generuje zyski i jest potencjalnym obiektem zainteresowania wielkich inwestorów. Czyli wracamy do punktu wyjścia. Kanye nie musiał nawet żebrać o wsparcie. Prędzej czy później ktoś z grubym portfelem i tak by się do niego zwrócił.
Z jakiegoś powodu West wyciągnął jednak rękę po jałmużnę. Osobiście odbieram to jako sygnał do potencjalnych inwestorów: „chodźcie, bądźcie ze mną pionierami, zainicjujmy nową modę. Jeden miliarder, jeden artysta – razem pod ramię i od sukcesu do sukcesu”. Tak właśnie odczytuję wnioski płynące z jednego z artykułów w „The Guardian”. Jego autorka, Marina Hyde, opierając się na przykładach Fifty’ego i Westa, analizuje nową „celebronomikę”, czyli ekonomię celebrytów: jak porażkę przekuć w sukces. I choć robi to w na poły żartobliwym stylu („Teoria ta twierdzi, że rynek w zupełności wolny od Kanye Westa nie jest w pełni efektywny (…) Nie można polegać tylko na prywatnych miliarderach (…) Potrzebne są państwowe wydatki”), nie jest – jak sądzę – daleka od prawdy. Możliwe, że na naszych oczach kształtuje się kolejny trend. Lekcja wyniesiona np. z biografii Donalda Trumpa, który – jak przypomina „Vanity Fair” – kilkukrotnie składał wniosek o bankructwo, pozostając jednocześnie miliarderem.
Swoją drogą, sam 50 powołuje się na przykład Trumpa, gdy tłumaczy swoją decyzję o ogłoszeniu upadłości: „To środek zapobiegawczy, po który sięgnąłby każdy szanujący się biznesmen. (…) Walt Disney złożył wniosek o upadłość. Tak samo Donald Trump. To sygnał, że organizujesz swoje finanse na nowo”. Wtóruje mu w tym magazyn „Rolling Stone” oraz stacja VH1, które twierdzą, że Fifty i Trump to w gruncie rzeczy podobne osoby: obaj pochodzą z Queens, obaj lubią się chwalić swoimi pieniędzmi wyciągniętymi z różnych gałęzi biznesu, obaj mają wreszcie wielu wrogów (Fox News – Interscope, Barack Obama – Rick Ross, Hilary Clinton – Diddy itd.).
Z drugiej strony – istnieje tyle samo cech, które wskazywałyby na podobieństwo Trumpa do Westa (w Internecie krążą amatorskie quizy i teksty z „New York Post” na ten temat). Może więc i Fifty, i ‘Ye – podobnie jak i polityczny odpowiednik – dobrze wiedzą, co robią, i wśród szyderstw realizują swoją przebiegłą, ale nie tak desperacką celebronomikę?