Ostatecznie żadnej z nich nie udało mu się zdobyć. Wyszedł wprawdzie poza swój własny gatunek, zgarniając statuetkę za teledysk do „Bad Blood”, ale pozostałe cztery wyróżnienia, które otrzymał ostatniej nocy, dotyczyły już tylko kategorii rapowych: album („To Pimp a Butterfly”), wykonanie, piosenka (w obu przypadkach „Alright”) i kooperacja („These Walls” z Bilalem, Anną Wise i Thundercatem). W zasadzie pozostał więc w kręgu, w którym znalazł się już rok temu, zdobywając dwie hip-hopowe nagrody (wykonanie, piosenka) za singiel „i”.
Część rapowych słuchaczy może w tym miejscu zaciskać pięści we wściekłości i utyskiwać na Akademię, która wprawdzie doceniła Lamara, przyznając mu aż jedenaście nominacji, ale ostatecznie zamknęła go w gatunkowym getcie, nie dopuszczając do najbardziej prestiżowych statuetek. Czy można tu jednak mówić o dyskryminacji podobnej do tej, która ma miejsce w przypadku Oscarów? Na pierwszy rzut oka sytuacja wydaje się całkiem podobna: politycznie zaangażowany album Lamara wprawdzie został dostrzeżony przez Akademię, ale koniec końców dwa najważniejsze wyróżnienia trafiły w ręce dwojga białych artystów (Taylor Swift, Mark Ronson) oraz Latynosa, który świadomie wybrał „białą” ścieżkę muzyczną).
Sądzę jednak, że zamiast proponować w tym miejscu jakąś teorię spiskową, możemy ugryźć temat z innej strony. Prawdę mówiąc, zwycięstwo „Uptown Funk” w kategorii „nagranie roku” zupełnie mnie nie dziwi. Nurt retro jest czymś szalenie popularnym w ostatnich latach – lub nawet w całym XXI wieku, o czym opowiada „Retromania” Simona Reynoldsa – a wspólny utwór Ronsona i Marsa wydaje się bodaj najwybitniejszym, a już na pewno najbardziej przebojowym zwieńczeniem tej mody na brzmienia lat 60. i 70. (mające nota bene często czarne korzenie: soul, funk itp.). Potrafię więc sobie wyobrazić, że nagradzając tę oto piosenkę, Akademia postanowiła podsumować pewien trend w muzyce, trend, który przyniósł wiele fantastycznych nagrań (od „Get Lucky” Daft Punk po „Can’t Feel My Face” The Weeknda). Poza tym, jakby nie było, to ulubiona piosenka Michelle Obamy .
Trochę mniej zrozumiały wydaje mi się natomiast wybór „1989” Taylor Swift na płytę roku. Nie, nie dlatego, że to zły album. Rzecz w tym, że poza kilkoma singlami („Shake It Off” czy „Bad Blood”) nie ma w nim niczego, co mogłoby momentalnie przejść do historii. Ot, poprawny popowy krążek, nic więcej. Czemu więc Akademia zdecydowała się właśnie na to wyróżnienie? Czy znów kluczowy okazał się wątek retro? W końcu „1989” – o czym pisałem swojego czasu w recenzji – oparta jest na syntezatorach i stadionowych melodiach wyjętych jakby z drugiej połowy lat 80.
Niewątpliwym pożytkiem z przyznania Grammy Swift było to, że wokalistka mogła niejako zareagować na skandaliczne wersy, jakie w jednej ze swoich ostatnich piosenek skierował w jej stronę Kanye West (‘Ye zarapował: „I made that bitch famous”, czyniąc tym samym aluzję do niechlubnego wtargnięcia na scenę podczas MTV VMA 2009). Podczas przemówienia wokalistka powiedziała: „Wszystkim młodym dziewczynom chciałabym powiedzieć, że na waszej drodze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli podciąć wam skrzydła albo zgarnąć laury za wasze sukcesy, za waszą sławę. Jeśli skupicie się na tym, co robicie, i nie pozwolicie, by ktoś odwrócił waszą uwagę, pewnego dnia osiągniecie to, co chcecie”.
Wróćmy jednak do retro. Jeśli organizatorów Grammy rzeczywiście przekonał ten duch dawnej epoki na płycie Swift, pozostaje żałować, że docenili gwiazdę, która tworzy zanurzone w przeszłości przeboje, kosztem artysty angażującego się w teraźniejsze problemy. Proszę mnie źle nie zrozumieć: nie mam za złe Akademii tego, że wybrali rozrywkowe melodie, a nie trudne tematy (chociaż trochę mam). Rzecz w tym, że o albumie Lamara mówiło się NAPRAWDĘ więcej, niż o płycie Swift, niż o którejkolwiek płycie wydanej w ostatnich latach. Trudno znaleźć drugi tak kompleksowy, dopracowany i angażujący krążek, jakim było „To Pimp a Butterfly”. Trudno znaleźć też drugie wydawnictwo, które tak oddziaływałby na społeczeństwo. Dziennikarze „New York Times” nazwali ten album „kamieniem probierczym ruchu Black Lives Matter”. Zdumiewające, że Akademia, która – jak pokazuje przypadek mody na retro – wydaje się trzymać rękę na pulsie i troszczyć o środowiskowe trendy, niemalże zignorowała szerokie zjawisko, jakim jest przebudzenie świadomości Afroamerykanów. A jeśli nie zignorowała, to zepchnęła w bezpieczną niszę hip-hopu i r&b (stąd nagrody Lamara i D’Angelo głównie w tych kategoriach). Być może przyszłoroczne rozdanie nagród i ewentualna nominacja dla „Formation” Beyonce coś w tej kwestii zmienią? W końcu, jak pokazał ostatni występ na Super Bowl , w tej piosence tkwi większy potencjał rewolucyjny, niż można by na początku sądzić.
Co do koncertów, znamienne, że najgłośniejszym występem tegorocznego rozdania Grammy był właśnie show Lamara, podczas którego wykonane zostały fragmenty dwóch utworów: „Alright” i „The Blacker the Berry”. Kalifornijski raper pojawił się na scenie w towarzystwie czarnoskórych mężczyzn w strojach więziennych. Sam miał na sobie charakterystyczną, niebieską koszulę, a na rękach kajdanki. Aluzje wydawały się czytelne: Lamar po raz kolejny poruszał wątek rasowej nierówności, tym razem w obrębie systemów penitencjarnych. Czy jednak były one dostatecznie czytelne dla Akademii?