Kendrick Lamar
Pierwszy pewniak w tym zestawieniu. Facet zdążył już nagrać dwa albumy, które na stałe weszły do kanonu hip-hopu, oba też odbiły się szerokim echem poza kręgami rapowymi. Nic dziwnego, Kendrick poza tym, że dysponuje niezwykłym warsztatem, świadomością społeczną i szerokim muzycznym horyzontem, ma też – by tak rzec – wsparcie instytucjonalne. Jego znajomym jest Barack Obama, który zapytany o to, kto wygrałby w hipotetycznym beefie między Drakiem a Kendrickiem, bez zastanowienia odpowiedział, że ten drugi.
ASAP Rocky
Przed premierą swojego drugiego albumu „At. Long. Last. ASAP” Rocky przekonywał, że nieprzypadkowo dano mu na imię Rakim – czyli tak samo jak innemu słynnemu MC, autorowi kultowych płyt w duecie z Erikiem B. Cóż, ASAP musi jeszcze trochę zapracować na ksywkę „Boga rapu” przysługującą oryginalnemu Rakimowi, ale trzeba przyznać, że swoim ubiegłorocznym dziełem zrobił wiele, by włączyć się do rywalizacji o ten tytuł. To MC o dużych ambicjach: realizuje się w wielu konwencjach, no i lubi królewskie, bogate kooperacje. Na poprzedniej płycie miał Roda Stewarta, na nowej być może Lenny’ego Kravitza. To wiele mówi.
J. Cole
Cole z kolei, w przeciwieństwie do Rocky’ego, zdaje się wybierać minimalizm. Wprawdzie na pierwszych dwóch płytach zdarzyło mu się jeszcze śnić amerykański sen i marzyć o międzynarodowej karierze, ale trzeci album, „2014 Forest Hills Drive”, to już radykalny zwrot, ucieczka na prowincję w rodzinne strony i pochwała skromności. Tym wyczuciem i umiarem Cole zdążył zdobyć wielu słuchaczy (zachwycił m.in. VNM’a, który swojego czasu pisał na FB o „Forest…” jako o przełomowej płycie). I pewnie będzie zdobywać kolejnych. Jego niedawny solowy utwór na pełnej blichtru płycie DJ Khaleda brzmi jak powiew świeżego powietrza w zblazowanym amerykańskim showbizie.
Earl Sweatshirt
Trudno Earlowi życzyć wszystkiego dobrego. To artysta z gatunku tych, którzy nagrywają najlepsze rzeczy wtedy, kiedy cierpią. Dowodem tego album o genialnym tytule „I Don’t Like Shit, I Don’t Go Outside”. To rzecz bardzo post-punkowa: zimna, klaustrofobiczna, depresyjna – tyle że ujęta w ramy rapowe. Tak jakbyście zderzyli wczesny Wu-Tang Clan z Joy Division. Ten 22-latek, działający niegdyś w głośnym kolektywie Odd Future, jest zaskakująco dojrzały jak na swój wiek. Nie wiadomo, czy się cieszyć z tego powodu, czy bać.
Danny Brown
A skoro o Joy Division mowa, inspiracje zespołem Iana Curtisa znajdziecie także na nowej płycie Danny’ego Browna. Premiera „Atrocity Exhibition” już w najbliższy piątek, ale rzecz jasna Brown nie trafia tu na wyrost – za coś, czego jeszcze nie wydał. Trzy dotychczasowe płyty tego 35-latka z Detroit to już wystarczająco dużo. Browna często wrzuca się do worka z alternatywnym hip-hopem. Z jednej strony słusznie, bo on sam porównuje się do wykonawców nierapowych (o płycie „XXX” mówił, że to jego „OK Computer”, a „Old” – że to „Kid A”, mając na myśli oczywiście płyty Radiohead). Z drugiej trzeba pamiętać, że to wciąż rap, który nie wstydzi się tak hardkorowych gości jak Freddie Gibbs czy Schoolboy Q.
Vince Staples
Przyznajcie, trzeba mieć tupet, by jako debiut wydać dwupłytowy album. Ba, jak bezczelnym trzeba być, żeby rozmieścić na dwóch krążkach materiał, który spokojnie mógłby się zmieścić na jednym. Ale to Vince Staples. Gość ma pomysł na swoją muzykę. Potrzebował zaledwie jednej płyty, by wypracować własny styl: błyskotliwe, ale dalekie od przeintelektualizowania teksty rzucone na minimalistyczne, napędzane bębnami i basem podkłady. Jest w tym rapie coś obłędnego, ale też bardzo racjonalnego, trzeźwego. Staples w końcu komponuje swoje krążki jak historie – to bardzo precyzyjnie skonstruowane nagrania. Zbierająca znakomite recenzje EP-ka „Prima Donna” tylko to potwierdza.
Mick Jenkins
To moment Micka Jenkinsa. Właśnie wydał swój pierwszy długogrający album. Spójny, zrealizowany we własnym gronie, absolutnie wciągający krążek, w którym robotę robią zarówno głębinowe, minimalistyczne podkłady, jak i niski, hipnotyzujący głos rapera z Chicago. To rap zaangażowany, ale nie apokaliptyczny – Jenkins wierzy, że jest nadzieja i ratunek, stąd tytuł „The Healing Component”. Pozytywny hip-hop to rzadka rzecz, więc tym bardziej wypada się cieszyć, że ktoś obdarzony odpowiednimi umiejętnościami chce nieść dobre przesłanie.
Chance The Rapper
Niedawno świat obiegła informacja, że Chance The Rapper został poproszony przez Kanye Westa o dokończenie jego niewydanego krążka sprzed ośmiu lat. Chance grzebie więc w archiwach, jest w kontakcie z Westem i – miejmy nadzieję – „Good Ass Job” w końcu ujrzy światło dzienne. Ta archiwistyczna pasja to nie wszystko, co ten chłopak ma do zaoferowania. West wybrał go nieprzypadkowo: o Chance’u się często mówi, że to następca Ye. W czasach, gdy geniusz autora „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” gdzieś się zagubił, ktoś taki jest potrzebny. Ktoś, kto znów przywróci hip-hopowi gospelowy feeling. Chance umie to robić jak mało kto. A jeśli jeszcze dodamy, że w jego rapie sporo jest z magii Andre 3000 z Outkastu – to mamy murowanego kandydata do jednej z największych osobowości sceny w najbliższych latach.
Anderson .Paak
Choć doceniam pomysłowość Chance’a, muszę jednak przyznać, że z dwóch tegorocznych rewelacji bliżej mi nie do „Coloring Book”, ale do płyty Andersona .Paaka „Malibu”. Może to kwestia masteringu, który na krążku Chance’a jednak nie jest najlepszy? Nie wiem, ale w „Malibu” jest coś uzależniającego. Ten chropowaty, ale cholernie melodyjny wokal Andersona, który sprawnie przechodzi od rapu do śpiewu – i trudno powiedzieć, w którym wariancie jest lepszy! Ten eklektyzm podkładów, a zarazem ich cudowna staroświeckość. Jeśli dla kogoś ostatni krążek Franka Oceana był zbyt dalekim odlotem i rozgląda się za czymś bardziej przystępnym, a jednocześnie bliskim poprzedniej płycie Oceana „Channel Orange”, może warto sięgnąć właśnie po „Malibu”. Kapitalna, w wielu momentach po ludzku wzruszająca rzecz.
Schoolboy Q
Największy brutal w tym rankingu? Na to wygląda. Na wydanym w lipcu „Blank Face LP” Schoolboy wyciska ostatnie soki z gangsterskiego, ulicznego rapu. Pisałem o tym w recenzji i powtórzę to tutaj: trudno sobie wyobrazić, by ktoś nagrał lepszy krążek w tej konwencji w najbliższych latach. Jest na „Blank Face LP” wszystko: i epicki horyzont, i szczegół; i muzyczne wyrafinowanie, i kilka bezpardonowych ciosów prosto w łeb; i solowe popisy gospodarza, i dobrze dobrani goście. No, takie kompendium to jest. Zrealizowane z mainstreamowym wyczuciem, ale po przesłuchaniu wiesz, że Schoolboy nie wyssał tych historii z palca.