Audiofilia jak narkomania i hazard? (felieton)

O chorobie, infekcji i okazjach od niej.

2017.11.18

opublikował:


Audiofilia jak narkomania i hazard? (felieton)

foto: Internet

Nie zdziwię się, jeśli kiedyś audiofilia zostanie uznana za jednostkę chorobową. I to bardzo groźną, jak hazard, który się od dawna leczy. No, przynajmniej próbuje się leczyć. Hazard i audiofilia mają kilka groźnych wspólnych mianowników. Mianowicie: bezobjawowość i destrukcyjny wpływ na budżety domowe. Alkoholizm czy narkomania też rujnują portfele, ale po chorym dość szybko widać, że chory. A po hazardziście nie, dopóki z gołą dupą latać po mieście i wyprzedawać rodowe precjoza nie zacznie. Wysypki on nie ma, włosy mu nie wypadają jakoś szczególnie inaczej. Jeszcze bardziej zakamuflowany jest audiofil. Dodatkową komplikacją jest to, że audiofilia dotyka ludzi co najmniej zamożnych. Na co choruje audiofil? Z grubsza – na jakość dźwięku. Dźwięk w domowych warunkach ma brzmieć możliwie prawdziwie. Może to być równie dobrze dźwięk fortepianu albo wiertarki, jednak ma być taki, jak prawdziwy. Można oczywiście kupić sobie fortepian, ale nie o to chodzi. Audiofile miewają ciężko, bo często niezrozumienie z jakim się spotykają, jest nie mniejsze od rachunków, jakie płacą za poszczególne komponenty swoich zestawów audio. Mimo tych wszystkich strasznych rzeczy, w audiofilii jest coś skrycie urokliwego i silnie pociągającego. Zamieniłbym wszystkie swoje nałogi na audiofilię, ale mnie nie stać.

Dziś audiofilia to koszmarne koszty. O dziwo, w PRL-u mieliśmy jej tańszy i powszechniejszy odpowiednik. Właściwie każdy z moich rówieśników chciał mieć ZK-240, Radmora, Daniela czy Arię. Jakieś Altusy Unitry, no, a potem w latach dziewięćdziesiątych jakieś Technicsy, Denony czy inne „japończyki”. Podejmowało się więc pracę w wakacje, wyjeżdżało na truskawki do Anglii czy co tam jeszcze, dokładało do tego kasę z urodzin, imienin i ku rozpaczy rodziców pakowało się kilkukrotność średniej pensji w „sprzęt”. Potem się siadało wygodnie między kolumnami i delektowało. Sporą cześć czasu wolnego od delektowania się i innych pociągających rozrywek wieku dojrzewania poświęcało się zaś na zdobycie płyt i nagrań. Tych konkretnych, nie do zdobycia, no i w najlepszej jakości. Płyty były relatywnie… koszmarnie drogie. Taka to była nasza ludowo-komunistyczna, a później wolnorynkowa audiofilia. Raczkująca, ale kochana i cudowna, bo jeszcze jakoś tam dostępna. Właściwie, to jej pierwsze, najniższe progi były w zasięgu każdego Kowalskiego. Jak cały świat, zawdzięczaliśmy to Jego Wysokości Tranzystorowi. To On sprawił, że hi-fi stało się relatywnie tanie. I to On też niestety sprawił, że „sky is the limit” stało się prawdziwym górnym progiem cenowym biżuterii muzycznej spod znaku hi-end.

Z tydzień temu rozmawiałem z W.E.N.Ą (to ksywka popularnego rapera, jakby co), który był bardzo podekscytowany, bo „wczoraj oddał materiał do tłoczni”. „Ostatni raz słuchałem, i wszystko się tak zgadzało, tak siedziało, że kazałem tylko w jednym numerze podnieść wokal o pół decybela. To wszystko!” cieszył się W.E.N.A i nadział się lewego sierpowego kolegi z redakcji – „dzieciaki na telefonach na pewno docenią”. Z wybuchem naszego śmiechu prysł też gdzieś entuzjazm. Bo jednak trochę w tym racji jest. W tym sierpowym o dzieciakach i telefonach.

Czy to faktycznie słychać? Czy to robi różnicę, na czym się słucha i jak? Niestety, cholera, robi. Największą krzywdę można sobie zrobić samemu, wychodząc z między swoich kolumn i siadając miedzy takimi, o których można pomarzyć. Chyba nawet tego samego dnia, w którym rozmawiałem z kolegą co wokal o pół decybela w jednym numerze kazał podnieść, miałem okazję uczestniczyć w odsłuchu „Dark Side of The Moon” Pink FLoyd. Była to premiera, mam nadzieję cyklicznych, spotkań z klasyczną płytą i audiofilią w warszawskim Studio U-22. Odbywają się tam regularnie „Piątki z nową muzyką”, gdzie na naprawdę super gratach, wraz z twórcami, słuchamy ich najnowszych płyt, ale takie retrospektywne słuchanie odbyło się po raz pierwszy. Płyta klasyczna, zna się na niej każdy szelest, więc prawie całą uwagę, jak już uspokoił się oddech i serce nieco wyhamowało, można było poświęcić na jakość dźwięku. Odsłuch był z dwóch nośników. Pierwszą stronę Ciemniej Strony odsłuchaliśmy z kozackiej winylowej, brytyjskiej reedycji albumu sprzed kilku lat a drugą z SACD, czyli Super Audio CD. Sprzęt, którego użyto podczas tej ceremonii wyglądał ślicznie, kable były grube jak hydrauliczne rury i nie mrugały żadne niepotrzebne światełka. Dla wariatów: kondycjoner to AG1 Premium od Acoustic Dream, przewody zasilające 35N i AG1 też od nich. Końcówka mocy A3000HV, Pre P3000HV, odtwarzacz CD to PDP 3000HV a gramofon to G2000R. Głośniki zaś to Solitaire CWT 2000SE. Wszystko od T+A, niemieckiego, uznanego gracza na rynku hi-end. Ufff.

Na sali kilku muzyków i dziennikarzy muzycznych, prezes dużego wydawnictwa, przedstawiciele branży i wysłannicy z tajemniczego świata prasy hi-fi i hi-end. Wrażenia? O matko. Uwagi? SACD bardziej przypadło mi do serduszka i ucha wewnętrznego niż cudowny winyl. A w drodze powrotnej do domu poczucie złości i rozgoryczenia. Eh.

Piszę o tym, bo z jednej strony współczuję muzykom, kiedy ktoś słucha ich dokonań z telefonowego głośniczka w tramwaju, z drugiej, ten świat dźwięku wydaje mi się tak atrakcyjny (niezależnie od preferowanych gatunków), że warto go poznawać, obcować z nim przy każdej okazji. Nie, nie mówię, żeby zaraz wywalać kasę wartości mieszkania w Warszawie na kilka komponentów i interkonektów. Mówię, że nie warto słuchać muzyki byle jak i byle gdzie. No i byle jakiej, ale to wiadomo. Za chwilę zaczną się w Warszawie największe w tej części Europy targi Audio Video Show. Jeśli chcecie sprawdzić i skonfrontować mój pogląd na słuchanie muzyki, to zapraszam na większość odsłuchów i prezentacji zaplanowanych na najbliższy weekend. Dwa z nich będę miał zaszczyt poprowadzić jako moderator.

Jak coś, to widzimy się w sobotę (18 listopada, PGE Narodowy w Warszawie, studio TV 4, start o g.17 ) na odsłuchu albumu „Noc w wielkim mieście” Jazz Bandu Młynarski – Masecki. Gośćmi będą Jan Emil Młynarski, Krzysztof Tonn (tak, ten od Tonn Studio) oraz Tomasz Lerski – warszawiak z dziada pradziada, dziennikarz, autor scenariuszy filmowych, dokumentalista, twórca słuchowisk dla Teatru Polskiego Radia, literat, varsavianista, publicysta muzyczny, recenzent – słowem: człowiek instytucja. W sali Studio TV4 premierowo zagrają kolumny Marten Mingus Quartet. Szwedzkie głośniki zagrają w towarzystwie elektroniki Tenor Audio oraz Soulution. W niedzielę zaś o g.12 w sąsiednim studio TV 3 porozmawiamy z Anią Rusowicz i Kubą Galińskim i – przede wszystkim – posłuchamy świeżutkiego albumu „niXes”.

Artur Rawicz

Polecane