Jak wiadomo było na długo przed premierą „Czarnej Białej Magii”, dwa bity na ten krążek dostarczył amerykański producent SpaceGhostPurrp. Współpracownik ASAP Rocky’ego, nie pojawił się co prawda na jego pierwszym oficjalnym albumie, „Long.Live.ASAP”, ale zapewniam, że bity, które odstąpił Sokołowi i Marysi, równie dobrze mogłyby się znaleźć na tegorocznej płycie nowojorskiej gwiazdy. Trudno sobie wyobrazić lepsze intro niż „Proporcje”. Długi, nastrojowy wstęp, po którym Sokół na mrocznym podkładzie, przemawiając raz to z lewego, raz z prawego kanału (spowalniając przy okazji głos), wykłada cały koncept „CBM” – materiału rozpisanego między dobrem a złem, miłością i nienawiścią; obecność tych skrajnych pierwiastków w świecie okazuje się tylko kwestią tytułowych proporcji.
Przeskoczmy od razu, by zamknąć temat SpaceGhostPurrpa, do kolejnego bitu jego autorstwa – „Chujowo wyszło”. Nagranie to, jeden z najlepszych momentów płyty, idzie szlakiem, który na poprzednim krążku wytyczyło „Polowanie na zło”: przytłaczający, surrealistyczny klimat, który tym razem nie jest efektem snu, a narkotykowej halucynacji po tym, jak „każdy z nas zjadł LSD”. Taka konwencja to istna woda na narratorski młyn Sokoła, który sprawnie żongluje filmowymi kliszami, wprowadzając wątki, w mniejszym lub większym stopniu odwołujące się do różnych kinowo-serialowych produkcji. Bohaterowie utworu natykają się na małe skrzaty, podczas gdy do ich uszu dopływają dźwięki z lasu; innym razem pochylają się nad wodą, która „jest zrobiona z ciekłego szkła”, by chwilę później stanąć przed dwiema kobietami – „jednej z nich po dekolcie spływa twarz”. Wszystko to na podkładzie, który brzmi, jakby powstał na granicy stanów świadomości – połamany rytm, przestrzenne, ponure dźwięki i pojawiające się tu i ówdzie chichoty w tle tworzą niesamowity efekt.
{reklama-hh}
Skłamałbym jednak, gdybym powiedział, że „Czarna Biała Magia” brzmi jak polski odpowiednik takich nagrań ASAP Rocky’ego jak „Long.Live.ASAP”, „Pain” czy „Suddenly”. Materiał Sokoła i Marysi, mimo że cholernie spójny i przemyślany, jest jednak na tyle różnorodny, że nie sposób mówić o nim, nie zagłębiając się w każdy pojedynczy utwór. Spójrzmy na przykład na drugie nagranie na płycie: „Spalone mosty”. Brzmi to jak SoDrumatic? I tak, i nie. Trudno nie opędzić się od wrażenia, że za tym podkładem stoi człowiek odpowiedzialny za ostatni krążek VNM’a, a jednocześnie dużo tu elementów, których dotychczas u niego nie spotykaliśmy. Utrzymany w stylistyce lub współczesnego synthpopu, jak kto woli – bit, intensywnie wykorzystuje muzyczny dorobek lat 80.: począwszy od brzmienia maszyn perkusyjnych na syntezatorach kończąc. Na tym zaskakującym, zupełnie nieoczywistym muzycznym tle Sokół wchodzi w zagadnienia, które będą go żywo zajmowały przez kolejne kilkadziesiąt minut – krytyki współczesnego, spłyconego i spłaszczonego społeczeństwa, w którym wszyscy jesteśmy tacy sami, a „indywidualizm kończy się, gdy płacisz kartą”. Co znamienne dla całego krążka, bezpośrednie, dosłowne obserwacje zderzają się z bardziej drobiazgowymi, dopieszczonymi metaforami – w przypadku tego utworu jest to np. obraz barmana życia, który wstrząsnął amnezję ze sklerozą.
Pod względem muzycznym w jakimś stopniu kontynuacją „Spalonych mostów” jest „Każdy dzień” – więcej tu co prawda cykaczy, ale bardziej tych sprzed dwudziestu kilku lat, gdy na światowej arenie lata świetności przeżywali Depeche Mode. Tekst natomiast nie jest już tak gorzki – to, obok „Reszty życia” (triumfalny, marszowy rytm w najlepszym amerykańskim stylu, do tego Sokół rapujący: „nowe bloki śledzą kurs franka, stare w biedronkach śledzą ceny masła” i zachęcający, by „nie czekać już” i „zacząć żyć pierwszym dniem reszty życia”), jeden z dwóch głównych motywujących numerów na „Czarnej Białej Magii”, trochę jak „Reset” na poprzedniej płycie. Sokół i Marysia kierują do słuchacza konkretny apel, a co charakterystyczne, w refrenie nacisk położony jest na takie słowa jak: „docenić”, „zmienić” czy „dziękować”.
Gdy zobaczyłem tytuł „Jak walec”, pierwsza moja myśl wydawała mi się absurdalna: czy będzie to nawiązanie do słynnego wersu Wilka? Odsłuch utworu tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu. Czy bowiem powracające w refrenie „równać z ziemią trzeba wytrwale zwyrodniałe kurwy jak walec” Sokoła nie przypomina pamiętnego „w mordę jebane kurwy rozjeżdżałbym walcem” z „Nienawiści” Hemp Gru? O ile jednak przed niespełna dziesięcioma laty Wilkowi, Bilonowi i Kaczemu chodziło o policję, tym razem Sokół bierze na celownik wszystkie te patologie, wobec których promowana w zachodniej cywilizacji tolerancja nie powinna być stosowana: molestowanie seksualne. Jedna ze zwrotek opowiada o samosądzie sąsiedzkim na pewnym pedofilu – i wierzcie, na tym dziwacznym, arabskim (?) bicie takie opowieści robią wrażenie.
„Wyblakłe myśli” to przede wszystkim mistrzowskie stosowanie napięcia. Niech nie zwiedzie Was nazwa White House. Numer ten ma niewiele wspólnego z tym, co dotychczas zwykli byliśmy uznawać za charakterystyczne brzmienie wrocławskiego duetu – a więc z fantastycznie wyprodukowanym, bujającym, ale w gruncie rzeczy dość klasycznym w formie hip-hopem. Tu Magiera stawia na stopniowanie napięcia i efekt zderzenia ciszy z hałasem: nastrojowe, zbudowane głównie na samplach kontrabasu tło zostaje momentalnie przełamany ścianą gęstych skreczy. Komponuje się to z historią rozpisaną na trzy zwrotki (miał rację Sokół, gdy mówił w rozmowie z Arturem Rawiczem, że takich typowych struktur rapowych jest tu jak na lekarstwo), którą spaja przede wszystkim powracający motyw plakatu z pewnym znanym przed laty (a od kilkunastu dni na nowo popularnym) aktorem.
Jeśli nie brzmienie White House, to może dobrym kluczem skojarzeniowym do tego, co na tej płycie robi Magiera, będzie jego wspólna produkcja z Tymonem i Małym72 – „Oddycham smogiem” (2008). Jak na tamtej EP-ce romansował z jazzem i downtempo, tak i tu trudno go uznać za wiernego tylko jednemu gatunkowi. W przypadku „Borderline” tempo gwałtownie skacze, BPM-y osiągają zawrotne wartości, a DJ ani myśli zwolnić. Na tym trudnym do okiełznania bicie błyszczy tym razem Marysia Starosta, zawieszona między rapem, śpiewem a melorecytacją. Kończąc wątek Magiery, najbliżej klasycznego hip-hopu jest „Nie padnę” – mocny break, skrecze nałożone na śpiew wokalistki i wersy Sokoła w rodzaju „nie padnę, naćpany twoją propagandą będę szedł”.
Od tytułowego utworu, „Czarnej białej magii”, oczekiwać można motywów reprezentatywnych dla całej płyty. I tak rzeczywiście jest. Mroczny, ASAP-owy klimat uzyskany jest typowymi dla niego efektami, tj. nowoczesną perkusją zestawioną z dziwnymi, wykręconymi samplami. Sokół wyraźnie stawia się w pozycji narratora, a nie – jak powiada – fałszywego proroka. I to właśnie takim oszustom poświęcony jest ten numer. Dużo tu mowy o kulcie idoli, zawierzeniu symbolom, zabobonach, które ograniczają nasze życie.
„W mieście” to typowa dla Sokoła krytyka współczesnego społeczeństwa, pełna ironicznych wersów („może tak melodyjnie brzmiący refren dotrze wam do głów” i nucąca Marysia) i dosadnych linijek wymierzonych w internautów, którzy rzeczywistość oceniają przez pryzmat wartości zdobytych w sieci („YouTube kształci łatwo znawców zbuntowanych w mieście”). Wszystko to dzieje się jednak w nieokreślonej przestrzeni miejskiej. Zupełnie inaczej ma się sprawa z drugim numerem, szczególnie oczekiwanym przez część słuchaczy „Zepsutym miastem”. Tu mowa już konkretnie o Warszawie. Jej obraz nie jest być może szczególnie oryginalny, jeśli porównać go z tym, co nagrywali dotychczas inni stołeczni MC`s, ale pojedyncze, rzucone mimochodem, a jednak błyskotliwe wersy zacierają wrażenie powtarzalności: „tu stoisz tylko w korkach i kolejce”, „kariera stoi tu otworem… lub klęka”. Bit Premiera to brudny, bujający joint z gatunku tych, do których ten nowojorski weteran nas przyzwyczaił – krótkie, gitarowe sample zderzone z jeszcze krótszymi samplami wokalnymi; przypomina to trochę „Ain’t Nuttin’ Changed” Blaq Poeta. Dobre to, ale czy w 2013 jakoś szczególnie imponuje? Tu już mam wątpliwości. Poza tym dostarczone przez Premiera skrecze wepchnięte są trochę na siłę. Gdyby któryś z polskich DJ-ów sięgnął po cuty w rodzaju „Warszawa”, „moje miasto” albo „WWA”, raczej nie wkupiłby się nimi w łaski odbiorców. A jednak ksywka legendy Gang Starra będzie pewnie magnetyzowała i przyciągnie do płyty niejednego słuchacza.
Jak „Zepsute miasto” bez wątpienia zadowoli zorientowane klasycznie hip-hopowe głowy, tak największe zdziwienie wśród tej samej rzeszy fanów wzbudzą pewnie „Zdeptane kwiaty”. Nikt nawet nie będzie się w nim doszukiwać rapowych korzeni: to (indie-) rock czystej próby, zasadzony na szaleńczej perkusji i krótkim, chwytliwym riffie gitary – nie muszę chyba dodawać, że tą osobą, która śpiewa „nie zrobisz nic, by zatrzymać mnie” i inne wersy jest Marysia Starosta. Tempo nagrania pozwala jednak, by pod koniec wprowadzić zwolnione cuty z Sokoła („każdy to powtarza, jak przegram”).
„Zdeptane kwiaty” są ewidentnie popisem Starosty. Jej drugim highlightem będzie świetny tekst w „Kilka kroków jeszcze” – tam jednak ogólne wrażenie psuje efekt nałożony na wokal. To zresztą problem, który parę razy powraca przy tej płycie – można odnieść wrażenie, że czasem całe to czyszczenie w studiu było niepotrzebne, bo Marysia wypada o niebo lepiej wtedy, gdy brzmi naturalnie. Użycie efektów za zasadne można uznać tylko w niektórych momentach, np. w „Spierdalaj”, gdzie tytułowa fraza śpiewana jest w tle raz po raz anielskim głosem, co dobrze komponuje się z funkującą gitarą i ogólnym tematem utworu (trudne lovestory).
Wróćmy jednak do tracklisty. Kolejne po „Zdeptanych kwiatach” „W dół brzuchem” to trzydzieści sześć wciągających, plastycznych wersów Sokoła opisujących świat u progu apokalipsy. W kawałku tym rzuca się w uszy przede wszystkim postawa zdystansowania (patrz np. cuty z Eldo: „nie czuć strachu, nie pożądać co cudze”), chociaż biorąc pod uwagę wydarzenia z ubiegłego miesiąca, niejeden uśmiechnie się też pewnie przy wersie: „Zobacz, jak pięknie płonie tęcza”. Warszawski raper równie wysoką formę tekstową prezentuje w „Na wiatr”. Tam jednak chodzi mu już o co innego. Na ciężkim, toczącym się bicie atakuje wszystkich tych, którzy nie liczą się z wagą słów. Chodniki okazują się „pełne zmarnowanej śliny rzucanej na wiatr”, w tym śliny raperów z branży, pseudoartystów pełnych torsji i pozbawionych braku treści.
Tak prezentuje się „Czarna Biała Magia”. To niespełna siedemdziesiąt minut muzyki, którą nie sposób sprowadzić do jednego mianownika. Sokół i Marysia mieli rację – ten materiał bez wątpienia zaskoczy sporą część odbiorców. Jednak nie przesadzałbym z nazywaniem go szczególnie innowacyjnym czy eksperymentatorskim. Jest tu w końcu kilka klasycznych hip-hopowych kawałków, a poza tym całość wydaje się naturalną kontynuacją „Czystej Brudnej Prawdy”, która pozostawia sobie zarazem dużo pola do realizacji w przyszłości. „CBM” wydaje mi się jednym z ambitniejszych projektów około hiphopowych w ostatnich latach (obok np. „Człowieka, który chciał ukraść alfabet” Eldo albo „Oddycham smogiem” Tymona), a przy tym – całe szczęście – nie mam poczucia, by formuła była wyczerpana. Klasyk? Byłbym szaleńcem, gdybym chciał użyć tego słowa po jednym odsłuchu. Ale pewne intuicje mogę mieć.