Z tej olbrzymiej ilości inspiracji, na których zbudowany jest wizerunek Del Rey, czyni się często zarzut, jakoby nowojorska wokalistka była jedynie produktem, nie do końca udaną (zwłaszcza w wersji live) kopią swoich własnych idoli. Jest w tym trochę prawdy, bo sama Elizabeth Grant szarżuje odniesieniami raczej bezrefleksyjnie, zatrzymując się głównie na tym, do jakiej epoki i jakiego klimatu odsyłają jawne albo ukryte cytaty. Tak było już na ubiegłorocznym „Ultraviolence”, tak samo jest i na „Honeymoon”, gdzie zarówno oprawa graficzna, jak i porozsiewane po płycie odwołania do Niny Simone czy Davida Bowiego mają utwierdzać wszystkich w przekonaniu, że oto stoi przed nimi dziewczyna z innej epoki, urodzona o kilkadziesiąt lat za późno.
Koniec końców jednak, jak często trudno jest znaleźć mi wytłumaczenie dla użycia takich, a nie innych skojarzeń (szczególnie, że wszystko i tak ma się sprowadzać do przywołania szeroko pojętego „retro”), tak w perspektywie całego albumu widzę w tym jakąś wizję, dzięki której Del Rey zyskuje w oczach i przestaje być wyłącznie produktem mody na to, co vintage. Punktem wyjścia niech będzie banalna uwaga, że „Honeymoon” to album o emocjach, a właściwie – o miłości. Tyle że są to, jak słusznie zwracają uwagę amerykańscy krytycy, piosenki o miłości, której odebrano całą barwność. Muzyka do miesiąca miodowego spędzonego późną jesienią na Islandii, gdy do zakochanych dociera, że być może nigdy nie byli w sobie zakochani. Albo ścieżka dźwiękowa do ostatniej sceny z „Absolwenta”, gdy widzimy twarze Dustina Hoffmana i Katherine Ross – jeszcze przed chwilą zrobili coś szalonego w imię miłości, ale już teraz wiedzą, że przyszłość nie będzie taka kolorowa.
W tę stronę idzie „Honeymoon”. Emocje próbują być żywe, słowa – przejmujące, dźwięki – jak najbardziej ekspresyjne. Tyle że całość ostatecznie grzęźnie w wielkim chłodzie, w szarych, mglistych pejzażach, po których wokal autorki przesuwa się wolno, tak wolno, że aż beznamiętnie. Gdy słyszę, jak w tym otoczeniu ponurych partii fortepianowych, epickich smyczków, łkających gitar i saksofonów (ten ostatni instrument to nowość w stosunku do „Ultraviolence”) oraz nienarzucających się bębnów (bodaj tylko w „Religion” są one równie mięsiste, a w „Salvatore” – marszowe; na ogół tworzą rozmazane, trip-hopowe lub cloudowe tło, zwłaszcza w środkowej części albumu), pośród różnych pogłosów i efektów studyjnych sunie głos Del Rey – wtedy zaczynam rozumieć, dlaczego „Honeymoon” jest tak bardzo niedzisiejsze. Nowojorska wokalistka, poruszając się między białym soulem, jazzem i muzyką filmową, kreuje wizerunek kogoś na kształt hollywoodzkiej wokalistki sprzed pół wieku, która do tego stopnia pokryła swoją twarz makijażem i oddała swój wizerunek w ręce innych osób, że teraz – gdy chce, powiedzmy, wyrazić siebie – pogrąża się w pięknych, ale pustych i chłodnych melodiach wyprodukowanych przez amerykańską popkulturę. I to jest chyba najciekawsze na czwartym albumie Del Rey. To rozpięcie między ekspresją a muzycznym chłodem, które zaowocowało ponurym krążkiem, jeszcze bardziej ponurym niż „Ultraviolence”.
Co najważniejsze, podróżując między Nowym Jorkiem a Kalifornią, między Detroit a Teksasem, Del Rey nie gubi najważniejszego – melodii. Wyszło jej na „Honeymoon” większość piosenek i czas działa raczej na ich korzyść, bo z każdym kolejnym przesłuchaniem tylko zyskują. Tym słabszym – jak na przykład „God Knows I Tried”, „24” albo zamykającej płycie reinterpretacji „Don’t Let Me Be Misunderstood” Niny Simone – brakuje raczej rozmachu i odpowiedniej dramaturgii. Innymi słowy, chciałoby się wycisnąć z nich jeszcze więcej. I są to właściwie jedyne momenty, gdy Del Rey przegrywa z tym, co nieustannie zagraża jej muzyce – brakiem wyrazistości i monotonią.