„Typowy Bonson” – to najczęstsza opinia, jaką można spotkać w Internecie, gdy mowa o pierwszym solowym albumie Bonsona. Nie wierzcie jej. Ten facet przeszedł zbyt długą drogę, by sugerować mu jakąkolwiek typowość. Od gościa, który grał smutne piosenki o związkach, przez wkurzonego na branżę MC, po szczęśliwego ojca – a to wszystko rozpisane na cztery krążki wydane w ostatnich dwóch latach (wypada do tego doliczyć jeszcze wcześniejsze nielegalne, w tym głośną „Historię po pewnej historii”).
Sam Bonson jest świadom swojego rozwoju. Wie też, że kierunek, który obrał, może się rozmijać z oczekiwaniami fanów. W „Młodym bogu” rymuje: „Miałem być smutny do końca życia, miałem o związkach pisać/ Nieudanych związkach, żeby twoja siora mogła post napisać/ Później ją wziąć na przysiad/ Wciskając bajer, że wciąż mam przypał/ Coś na przykład, że kocham i tęsknie i coś tam z kimś tam”. Dobrze jednak się stało, że ten styl ewoluował. Dziś Bonson ma o wiele więcej do zaoferowania, niż jeszcze kilka lat temu. Choć nadal przeklina jak nikt inny na scenie, a swoim zirytowaniem mógłby obdzielić całe Stoprocent, teraz jest raperem wszechstronniejszym i zwyczajnie ciekawszym. Pomogły mu w tym, co wielu się może wydawać paradoksalne, ojcostwo i stabilizacja. Jasne, dotychczasowy obraz gościa, który lubi sobie w weekend wypić, został do pewnego stopnia zachowany. Jednak tym razem, by osiągnąć swoje, ten sam gość musi stoczyć małą wojnę z partnerką – tylko po to, by koniec końców usłyszeć jak w „Prawdziwym romansie”: „mała śpi u babci/ I jebać tę trzeźwość Damian, mam ochotę iść w klub tańczyć”.
Niech więc nikt mi nie mówi, że w 2016 roku jest ktoś taki jak „typowy Bonson”. W jego przypadku rozwój tekściarski idzie w parze z pracą nad warsztatem. Na „Znanym i lubianym” zalicza kilka naprawdę fantastycznych momentów. Co więcej, wszystkie one pochodzą z nowocześniejszej części płyty. To intrygujące, szczególnie że samemu Bonsonowi – na co on sam zwraca zresztą uwagę – bliżej do klasycznego rapu. Tymczasem fragmentami, które zostają w głowie po przesłuchaniu płyty, są przede wszystkim doskonale przewinięte zwrotki w „Wow” (podkład Matheo) oraz „Ukrytych kosztach” (Deemz). Nawet głośna kooperacja z LaikIke1 i Soulpete’em nie robi takiego wrażenia.
Decyzja, by połączyć dwa przeciwne bieguny (nową i starą szkołę) na gruncie produkcji, okazała się więc trafiona. Dlaczego jednak Bonson postanowił podzielić swoje solo na dwie wyraźnie odmienne stylistycznie części – tego już nie rozumiem. To nie jest konceptualny album, który opowiadałby jakąś historię lub prezentowałby jakieś dwie natury Bonsona. Bez względu na podkład szczeciński raper rymuje o tym samym, co oznacza, że te utwory można by spokojnie ze sobą przemieszać. Tymczasem pomysł, by podzielić krążek na pół, przynosi, jak sądzę, więcej szkód niż korzyści. Po pierwsze utrwala on niepotrzebny podział między słuchaczami na newschool i trueschool. Po drugie nie służy samemu Bonsonowi, który nieświadomie zachęcił tychże słuchaczy, by wracali nie do całej płyty, ale do którejś z zaproponowanych przez niego części.
To już jednak kwestia recepcji. Kto ma otwartą głowę i nie myśli o rapie w kategoriach zerojedynkowych, ten na pewno doceni Bonsona w obu wariantach: i nowoczesnym, i bardziej tradycyjnym.