foto: mat. pras.
Samplują sami siebie, nie czytają recenzji i nie oglądają się na style muzyczne. I nie ma w tym ani odrobiny arogancji ani zadufania, tylko pewność, że wiedzą co robią, a muzyka broni się sama. Z początkiem września do swojej dyskografii dołożyli nową epkę, która uzupełniła ostatni album „Brighter Wounds” – najbardziej biograficzny w warstwie tekstowej album Ryana Lotta. Na kilka dni przed zaplanowanym na czwartek koncertem we wrocławskim A2 Ryan odpowiada na kilka naszych pytań.
Czy czujesz coś w rodzaju dumy (albo chociaż uśmiechasz się pod nosem), kiedy po raz kolejny słyszysz, że wasza muzyka jest trudna do skategoryzowania. A umówmy się… czasy mamy takie, że wszystko musi być w odpowiednim pudełku z odpowiednia naklejką.
Ryan Lott: Tak, napawa mnie to dumą, choć rozumiem, że dla kogoś kto słucha muzyki lub musi ją ocenić zawodowo pojęcie stylu muzycznego jest ważne, dla nas jednak jest on bez znaczenia. Staramy się odkrywać nieznane i inne, a kiedy muzyka jest już gotowa, zależy nam tylko na tym, by dobrze rezonowała w głowach słuchaczy.
Podobno nie czytasz też recenzji waszych płyt. Dlaczego?
Z kilku powodów. Ponieważ recenzje są dla mnie trochę jak reklama produktu – ktoś mówi innym ludziom o twojej muzyce, a raczej co powinni sądzić o twojej muzyce. Często subiektywnie, więc masz poczucie, że nie do końca ma prawo cię reprezentować i mówić o muzyce, jakby był to czysty biznes – sprzeda się, nie sprzeda. Kolejny powód to moje rozważania na temat postaci „posłańca” – czyli kogoś, kto recenzuje moją muzykę. Weźmy taki przykład: jeśli podejdzie do ciebie obcy i powie, że jesteś głupkiem – nie ma to żadnego znaczenia. Ale jeśli zrobi to najlepszy przyjaciel, robi się poważnie i pewnie będziesz zaniepokojony. Ryzykuję teraz, że zabrzmię jak totalny arogant, ale tworząc muzykę wiem co robię i nie potrzebuję, żeby ktoś kto mnie nie zna, nie zna zamysłu, który powstał w mojej głowie wystawiał mi ocenę albo wskazywał mi pewien poziom, do którego powinienem dotrzeć. To trochę absurdalne. Lubię wierzyć, że muzyka jest ponad opiniami z popularnych magazynów. Podsumowując – doceniam, że ktoś próbuje rzetelnie oceniać moją muzykę, ale nie będzie miało to żadnego wpływu na jej kształt w przyszłości.
Ok, kupuję to uzasadnienie, ale jest jeszcze jedna forma recenzji, być może trochę bliższa muzykom. Zaglądasz czasem do sekcji komentarzy pod waszymi utworami np. w serwisie YouTube?
Nie tak często jak kiedyś, ale tak i rzeczywiście jest to coś, co doceniam, nawet jeśli jest to negatywny komentarz. Oczywiście nie mówię o tych złośliwych, które rozpoznajesz od razu i wiesz, że biorą się z jakiegoś problemu, ale te najprostsze jak „ten utwór bardzo lubię”, „a ten już trochę mniej”. I to jest wspaniałe, bo dowiadujesz się co kogoś porusza, a co zwyczajnie nie jest dla niego, zamiast (tu znowu wracamy do opinii dziennikarzy) otrzymać chłodną ocenę, co zrobiłeś w tym utworze dobrze. To naprawdę proste. Jeśli coś lubisz, zamknij się i słuchaj, a jeśli nie lubisz, absolutnie powiedz, co masz do powiedzenia i nigdy więcej nie wracaj do tego kawałka (śmiech).
Pewnie powiedziałeś już wszystko na temat momentu, w którym solowy projekt zamienił się w trzyosobowy zespół, ale gdybyś mógł podsumować – po dwóch albumach, dwóch epkach i całym tym czasie spędzonym razem na koncertach – co Ian i Rafiq wnieśli do Son Lux?
To strasznie trudne do zmierzenia. Na pewno zmienił się proces podejmowania decyzji, ponieważ teraz nie podejmuję ich w pojedynkę. Praca z tak utalentowanymi muzykami, to także nieustanne wyzwanie dla mnie. Chciałbym też powiedzieć, że ich pojawienie się pomogło mi, ale to coś bardziej złożonego. Każdy z nas jest czymś więcej niż członkiem zespołu odpowiedzialnym za swój element układanki. W Son Lux Ian to nie tylko perkusista, Rafiq to nie tylko gitarzysta, tworząc razem wszyscy jesteśmy muzykami, których nie określa tylko instrument, którego używają.
Porozmawiajmy więc o procesie powstawania waszej muzyki. Swego czasu zajmowałeś się pisaniem muzyki do reklam i powiedziałeś kiedyś, że była to nieustanna rywalizacja. Tworzenie w zespole Son Lux jest łatwiejsze, czy po prostu inne?
Jest o wiele łatwiejsze, ponieważ nie poświęcasz całej swojej siły, kreatywności i umiejętności, by stworzyć coś, w co tak naprawdę do końca nie wierzysz. Nie zrozum mnie źle, pisanie muzyki do reklam jest bardzo trudne, wymaga niesamowitych umiejętności, szybkości i rozeznania w trendach. Ale tak naprawdę sprowadza się to do wykonania pewnych instrukcji. To była cenna lekcja i ćwiczenia, w których rzeczywiście mogłem sprawdzić moje umiejętności i upewnić się, że jeśli jestem w stanie wykorzystać je dobrze na tym polu, to jestem gotowy by tworzyć własną muzykę. I tu już jest trochę trudniej, bo twoja muzyka, to pewnego rodzaju deklaracja, komunikat, który wysyłasz w świat, pod którym się podpisujesz, więc wymaga to głębszego przemyślenia.
Kontynuując temat. Pozwól, że zacytuję bardzo interesującą wypowiedź: „Tworzymy swój materiał dużo wcześniej, by móc go później samplować”. Możesz to nieco wyjaśnić?
Znowu posłużę się przykładem. Powiedzmy, że chcę nagrać popowy album, więc siadamy, piszemy piosenki, teksty, szukamy melodii, pracujemy nad wokalem. Później zastanawiamy się nad konstrukcją albumu, nagrywamy demo i z nim idziemy do droższego studia, nagrywamy album, pozostaje miks i mastering i prezentujemy go światu. My jako Son Lux, w ogóle nie zachowujemy tego porządku. Po pierwsze, na poziomie komponowania utworów, robimy to bardzo szybko – nagrywając wszystkie pomysły albo nawet urywki pewnych idei, spontaniczne fragmenty. I zazwyczaj ten nagrany zbiór pomysłów po odsłuchu często zdaje się być inny, uczy nas czegoś nowego. Znowu przykład – jeśli namaluje piękny obraz i potnę go na kawałki mam tylko jedną możliwą drogę, by złożyć te puzzle w obraz, który wcześniej stworzyłem. My tak nie pracujemy, chcemy mieć nieskończoną ilość możliwości wykorzystania naszej muzyki.
Dla mnie Son Lux, to zawsze były też słowa. Jeszcze za czasów twojej solowej działalności myślałam: „Wow, gość wie ,jak napisać naprawdę mocny wers”. Ale nie przychodzi ci to chyba tak łatwo, jak mi się wydaje?
Dziękuję, choć nigdy nie myślałem o sobie jako o dobrym tekściarzu. Właściwie dla mnie to najtrudniejsza część w tworzeniu utworów. Teksty przygotowuję na samym końcu i zmieniam je do ostatniej minuty przed nagrywaniem albumu.
„Cage of Bones” spokojnie mogłoby być wierszem, a sporo twoich pozostałych tekstów jest jakimś komentarzem do otaczającego nas świata – pisanym z pozycji niezłego obserwatora. I to dało mi do myślenia. Zastanawiałeś się kiedyś nad drogą inną niż muzyka?
Nigdy, ale chyba dlatego, że w Son Lux nie jestem tylko muzykiem, to projekt satysfakcjonujący na wiele sposobów. Także, gdy mogę zaangażować odpowiednio moje słowa. A muzykę wybrałem już chyba w wieku dziewięć lat.
O albumie „Brighter Wounds” powiedziałeś: „Tu jest coś, czego nie zrobiłem nigdy dotąd”. Miałeś na myśli muzykę czy słowa, które wydają się być bardzo osobiste?
Zawsze staram się robić coś nowego, jeśli chodzi o muzykę – to dla mnie naprawdę bardzo ważne. Ale na tym albumie rzeczywiście chodzi o słowa – to mój najbardziej biograficzny album. Każdy płyta jest osobista, ale tu po prostu pozwoliłem sobie na więcej.
Jesteście znani z tego, że wasze utwory na żywo często ewoluują w zupełnie nowe twory muzyczne i zaskakują publikę. Ale czy miałeś kiedyś taki moment na scenie, gdy występ poniósł cię tak bardzo, że powiedziałeś: Wow, to było coś?
Tak, moment, w którym stanęliśmy na scenie w trójkę. Nie spodziewałem się takiego efektu i uczuć jakie to we mnie wzbudziło.
À propos uczuć. Macie świadomość jak wielką grupę fanów posiadacie w Polsce, koncertujecie tu z pewną częstotliwością, więc jeśli mógłbyś dokończyć zdania: Powrót na koncerty w Polsce jest jak…
…świetne przypomnienie, że najlepsze rzeczy w życiu są niespodziewane.
Rozmawiała: Daria Kubasiewicz