fot. mat. pras.
Gdybym miał określić rozwój Bedoesa w dwóch słowach, użyłbym zupełnie innych, niż te które zawarł w tytule swojej nowej płyty. Żadna tam rewolucja romantyczna, już raczej ewolucja pozytywistyczna. Mozolna praca u podstaw. Walka – ze samym sobą i światem – żeby budować, a nie burzyć. Potrzeba wspinania się wysoko, żeby głos mówiący o tym, jak wyrwać się z beznadziei, wspierać słabszych, nauczyć tolerancji dla inności, rozbrzmiewał donośniej, docierał szerzej. Od debiutu Bedi zmagał się z wypełniającym go chaosem. I artystycznie wciąż jeszcze przegrywał, ale kolejne krążki były coraz lepsze, coraz bardziej świadome, coraz precyzyjniej wyrażające to, o co mu chodzi. Przyjemniejsze z pożyteczniejszym, bo bangery bujały mocnej, a równolegle manifesty rezonowały bardziej. Oczekiwałem zatem tym razem albumu lepszego niż okryte potrójną platyną „Opowieści z doliny smoków”. Z mojej perspektywy patrząc, przydarzył się niestety spory krok w tył.
„Rewolucji romantycznej” słucha się ciężko. Również dlatego, że nieraz wraca się fragment wcześniej, by upewnić się, czy raper naprawdę to nawinął. Serio, właśnie poszło „Zastanów się dobrze, czy chcesz się pierdolić z diabłem”? Albo „Widziałem twoją żonę, jestem pewien, nigdy jej nie wsadzę”? Dobre wersy łuska się spośród suk, dziwek, noży i kominiarek niczym nasiona szczególnie twardego słonecznika. Kupa roboty, zaś na koniec smaku i tak niewiele. Krążek szybko traci przy tym walor wypowiedzi artysty nieobliczalnego. Staje się nudny w powtarzaniu fobii eksponowanych tak nachalnie, jakby to była praca domowa dla studenta pierwszego roku psychologii. Męczący z całym tym chaosem nieklejących się do siebie wersów. To, że masz pozycję taką, że możesz powiedzieć wszystko, a ludzie i tak kupią i klikną, nie znaczy, że należy tej pozycji ostentacyjnie nadużywać.
Sprawdź także: Policja zwraca Kalemu skonfiskowaną marihuanę
Bedoes jest tak prawdziwy, że aż mu się nie wierzy. Z pokoju pełnego łez zbyt łatwo przeskakuje do fury za pół miliona. Wchodzi w buty nauczyciela, autorytetu, po czym fascynuje się gangsterskim blichtrem z najgorszych hollywoodzko-trapowych klisz. Moralizuje, starając się brzmieć pewnie, po czym siłę wyznania natychmiast osłabi jakimś gówniarskim dowcipem. Popisuje się mnóstwem flow i patentów tak, jakby reklamował na straganie towar, który chce ci sprzedać. Nic z tego nie jest rozwinięte, doprowadzone do finału, wykończone. Już słyszałem na przykład ten skok od rapowania przez zaciśnięte zęby do łkania falsetem i nie mam poczucia, żeby coś tu poszło do przodu. Ani w kwestii formy, ani treści, ani emocji.
„Rewolucja romantyczna” chce być zaangażowana i serio – na wejściu, na końcu (najlepsza na płycie „Doda”) albo w „NIEWIEŚCINIE BYDGOSZCZ”, nie starcza jej jednak odwagi, więc zwleka się z ambony na parkiet i rozładowuje atmosferę, na przykład wraz z afrotrapową, dociążoną synthami łupanką „Nawiedzonego domu” (straszna gościnka Szpaka) czy upozowanym na przebój, mało jednak zaraźliwym „Mbappe”. W „Bukiecie białych róż” jest tak prawilnie, że spodziewałem się wizyty TPS-a i Hemp Gru. Ala zaraz potem, na miękko i z ładnymi harmoniami wjeżdżają „Moi ludzie” z wersami pokroju „Mała, zróbmy to na schodach / Jakbym miał na imię Mata” oraz zupełnie niepasującą, wyciętą z „Kapitalizmu” zwrotką Eisa. Rozumiem potrzebę uniwersalności, coś tu jednak nie wyszło. Mamy album nieprzemyślany i przekombinowany jednocześnie.
Sprawdź także: Filipek: „Ty chcesz mieć tylko te modne szmaty, dla mnie muzyka to więcej niż VITKAC”
Co się może podobać? Bedoes ma niewątpliwego nosa do refrenów (patrz „Chrome Hearts”), wokalistka Blu ma go również. Raper jest sprawny warsztatowo (patrz np. spazmatyczny flow, obniżony głos i płynne przejście w nawijkę w udanej „Vivienne Westwood”) i napotkał na swojej drodze świetnego, coraz lepszego producenta. To już nie Lanek, to Lannister. On wie, że melodie muszą być (sprawdźcie choćby finisz „Intro”!), ale trzeba je czasem popsuć i urwać. Umie zburzyć sielankę paroma nieprzyjemnymi dźwiękami („City Boy”), uderzyć patosem pod koniec „Tajemnic Atlantydy”, a w kawałku tytułowym zaserwować kawał poszukującej elektroniki, wręcz wymalować nią cały krajobraz. Producent nie łazi też na skróty, nie ma basu jak wszędzie, bębnów jak wszędzie – po „Wędrowcu nad morzem mgły” (tylko Bedi, AdMa, Coma i L.U.C sięgnęliby po taki tytuł) pomyślałem sobie, że tak mógłby brzmieć dancehall, gdyby wymyślili go Inuici. Ogólnie u Lanka jest ciężkawo, zimnawo, psychodelicznie i słodko-gorzko. Gdyby wpadł tu Oskar, byłaby dystopia. Z Bedoesem na pokładzie to bardziej jak cyberpunkowe young adults.
Szkoda. Nie mylmy jednak emocji z nieustannym samoużalaniem, nie dajmy się szantażować w nieskończoność tymi deklarowanymi zaburzeniami osobowości, bo to przecież kontrolowany zapis studyjnej pracy, nie żadne reality show. Gdyby przemyśleć płytę, nie zrobi się przez to mniej prawdziwa. Prawdziwość nie polega też na tym, że pleciesz wszystko, co ślina na język przyniesie. Szpaku przepracował dziecięce traumy i patologie spójnymi, wciągającymi bez reszty „Dziećmi duchami”. Guzior pokazał, co znaczy samotność na szczycie, żyjąc w odrętwieniu ze swoim demonami za plecami na bardzo udanej „Pleśni”. Młodsi Oki, Kabe czy Mata zademonstrowali cały wachlarz umiejętności krążkami, które nie rozłażą się w szwach. A Bedoes? Rany, fajnie, że wspólna Polska i miłość dla wszystkich orientacji, ale jeśli nie pokaże muzycznie czegoś na miarę potencjału, to przestanie w końcu być bożyszczem młodszych i pupilem starszych.
Marcin Flint
Ocena: 2/5