Kontrowersje towarzyszyły karierze Tedego niemalże od samego początku jego bytności na scenie. Można wręcz stwierdzić, że to na kontrowersjach opierała się spora część muzycznej, jak i pozamuzycznej „drogi” warszawskiego rapera. Przełomowy (w negatywnym tego słowa znaczeniu) był dla niego rok 2009 i owiany już legendą konflikt z Peją, który bezsprzecznie obnażył bezguście i poziom intelektualny sporej części słuchaczy rapu znad Wisły. Paradoksalnie, Tede po wygranym beefie stracił ogromne gremium odbiorców „rodem z osiedlowej ławki”, a w pewnych kręgach stał się wręcz trędowaty. Rola w serialu „Wszyscy kochają Romana”, gdzie Graniecki wcielił się w rolę policjanta, tylko spotęgowała negatywne wibracje wokół jego osoby i od tej pory śmiało można było go nazwać najbardziej zaszczutą postacią w polskim hip-hopie.
Prócz kontrowersji charakterystycznym elementem PR’u Tedego była od zawsze nieszablonowa promocja. Tradycji stało się zadość również i w tym wypadku. Pomysłowy tytuł, zbudowanie całej otoczki wokół płyty, zabawa z numerologią oraz polewka z Iluminatów – na plus. Masa materiałów audio-video utrzymujących napięcie przed premierą w postaci pierwszego singla, zajawek ze studia oraz popularnych ostatnio „one shotów” – na plus. Nie można zapomnieć o najbardziej oczekiwanej przez wielu kolaboracji ostatnich lat, mianowicie numerze z Chadą, w którym spotkali się najjaśniej świecący MC’s, każdy w swojej kategorii (ulica i nie-ulica?), kojarzeni niemalże z przeciwnymi biegunami hip-hopu. Jak już wracać to z impetem, prawda?
Dawno nie było w polskim rapie tak równej płyty jaką jest „Mefistotedes”. Szaleńcze tempo utrzymuje się od pierwszego, aż po ostatni numer i ani na chwilę nie zwalnia, a sam Tede wraca do formy, w której nie mieliśmy okazji usłyszeć go od ładnych paru lat. Już w intrze rzuca chamskimi wersami kierowanymi do wszystkich, którzy w ciężkich chwilach się od niego odwrócili („Będziesz się jarał, dziś to już pewne/ Cóż, jak byłem w opałach to odszedłeś / Mógłbym powiedzieć Ci wypierdalaj / Ale mówię siadaj i słuchawki zakładaj”). Tego typu celnych strzałów nie brakuje także i w pozostałych siedemnastu kawałkach. Na uwagę zasługuje kontrowersyjny numer „Jestem z Polski” z nutką ironii traktujący o patriotyzmie zaszczepionym w sercach rodaków, po raz kolejny obnażając głupotę przeciętnego rodzimego zjadacza chleba. Szkoda tylko, że owej nutki ironii nie potrafią wyczuć niektórzy raperzy.
Na równi z warstwą liryczną śmiało można postawić muzykę w całości skomponowaną przez nadwornego producenta Tedego – Sir Micha, który przedstawia nam tu swoje kolejne, całkiem nowe oblicze. Co najlepsze, Michu udowodnił, że niczym nie ustępuje wiodącemu od lat prym w Polsce jeżeli chodzi o gorące, southowo brzmiące bity Matheo, dostarczając produkcji, które śmiało mogłyby znaleźć się na niejednej amerykańskiej mainstreamowej płycie. To właśnie na nich Tede czuje się jak ryba w wodzie, przetaczając się niczym czołg, numer po numerze.
Nie brakuje tu hitów wprost do klubu („Radio Varsavia”, „Hande Hoch”), refleksji o zaszczuciu, o którym pisałem wcześniej („Sza, sza, sza”), numerów w swej treści dotykających sztandarowych problemów na naszej rapowej scenie oraz relacji na linii raper – słuchacz („Pecunia Non Outlet”, „Wkurwiony i bezczelny” i wersy: „Bez niedomówień, mówię prosto z mostu / Mam na myśli wszystkich naśladowców / Nic w tym złego, że masz swoją bandę / Ale to, że chcesz być jak tamten jest naganne”), czy też całkiem poważnych wywodów („Pozwól żyć innym”, „Jesteśmy ludźmi” ze świetnym refrenem Setki).
Jak przystało na Tede nie mogło zabraknąć także humoru i satyry. Słuchając kawałków pokroju „Ile dasz za lajk”, „Dryfi mi tu tobą” czy też „Mama ma mama da” uśmiech sam ciśnie się na usta. Na płycie znalazło się także miejsce na eksperymenty (kto słyszał „Amerikan Paj Party” wie o co chodzi).
„Prezent od mistrza znajdziesz pod spodem” – no właśnie. Na wszystkich, którzy w ciemno zakupili oryginał czekała miła niespodzianka w postaci drugiego CD, sygnowanego już jako TDF, co z góry sugerowało powrót do przeszłości. Płyta śmiało mogłaby nazywać się „S.P.O.R.T. 2” i w tym momencie właściwie mógłbym zakończyć recenzję.
„Odkupienie” to materiał, na który czekali ponad dekadę wszyscy fani wcześniejszych dokonań warszawskiego rapera (jeszcze zanim stał się „wieprzem” i „sprzedajną kurwą” – przyp. M.J.). Co ciekawe Tede odpowiada tu nie tylko za warstwę liryczną, ale także i za produkcję, a całość brzmi jak muzyka rodem wyjęta ze złotej ery polskiego rapu. Tytułowe „Odkupienie” kopie w głowę, „Zakazany na osiedlu” zaskakuje odwagą spostrzeżeń i ciekawą psychoanalizą rozumowania blokersów, zaś „Bomby na miasto” z Dioxem swą mocą palą głośniki.
„Droga Do Odkupienia” (mixtape), „Mefistotedes” i „Odkupienie” to trzy niezbite dowody na to, że Tede cały czas ma coś do powiedzenia i pod żadnym pozorem nie należy go skreślać. Pytanie tylko czy przekaz zawarty na tych płytach będą w stanie przyswoić Ci, u których Graniecki stara się swoje winy odkupić i czy „koń trojański” w postaci muzyki na nich zawartej oświeci ciemną masę. Miejmy nadzieję, że misja zostanie zakończona sukcesem.