Taylor Swift – „Lover” (recenzja)

Girl Power 2.0.

2019.08.24

opublikował:


Taylor Swift – „Lover” (recenzja)

fot. mat. pras

W czasach zaskakującej posuchy na dobre popowe płyty i przeboje piękna Tay wchodzi cała na… różowo i w mistrzowskim stylu serwuje nam na swojej nowej, siódmej już płycie zestaw bezpretensjonalnych popowych przebojów w sam raz na bezbolesne pożegnanie z latem! Choć przecież jej „Lover” zostanie z nami na dłużej. Bo to znakomity i ponadczasowy album.

Jak ten czas szybko leci! Jeszcze niedawno postrzegaliśmy Taylor jako młodą, może już nie debiutantkę, ale na pewno wschodzącą gwiazd(k)ę – diabelnie utalentowaną i podbijającą z hukiem muzyczny (i nie tylko) showbiznes. Nagle jednak zrobił się 2018 rok, a ja patrzę z niedowierzaniem w metrykę ulubienicy Ameryki, świata i może nawet całej galaktyki. Przecież ta niedawna smarkula już w grudniu będzie dmuchać równe 30 świeczek na urodzinowym torcie! Podobno takie graniczne urodziny zobowiązują, wręcz nakłaniają na solenizanta jakieś zobowiązania, a może nawet dodają mu powagi? Nie wiem, jakie Swiftówna poczyni z tej okazji deklaracje, ale jestem przekonany, że swoim najnowszym albumem właśnie udowodniła wszystkim, że jest w pełni dojrzałą i świadomą artystką.

Gwoli ścisłości – „Lover” to pierwszy w pełni autorski album w jej dyskografii. Taylor napisała lub jest współautorką wszystkich zamieszonych na nim kompozycji. To kolejny dowód na muzyczne usamodzielnianie się wokalistki, która zaczynała od country, by z czasem sięgnąć po pop, R&B, ale również bardziej taneczne brzmienia. Szczytowym osiągnięciem w tej formule był album „1989” z 2014 roku, którym artystka świętowała swoje 25 urodziny. Jednak w każdym ze wspomnianych wcieleń korzystała z pomocy zawodowych kompozytorów i tekściarzy. Z czasem zaczęła pisać sama. Z różnym skutkiem, o czym świadczy zawartość dość przeciętnego, poprzedniego albumu „Reputation” (2017). Na szczęście dziś fani Tay mogą już odetchnąć – „Lover” to najlepsza pozycja w jej dyskografii.

Kto jednak spodziewa się fajerwerków powinien… nieco ochłonąć. Siódmy krążek Amerykanki jest zaskakująco klasyczny i w tej swojej „prostocie” wręcz cudownie przyswajalny, a zarazem spełniający wszelkie obietnice o pop-albumie idealnym. Omijając narzucane przez panującą we współczesnej muzyce rozrywkowej modę na trapowe „cykacze”, Taylor serwuje nam dynamiczny przekładaniec, w którym mamy do czynienia z balladami i tanecznymi numerami. W doskonale dobranych proporcjach. Urzekające jest też to, że w tej muzycznej podróży TS wykorzystuje perfekcyjnie (ale też ze smakiem i umiarem) współczesne zdobycze techniki produkcyjnej. Ależ ten album brzmi! Z jednej strony nowocześniej, a z drugiej jakby… vintage’owo!

Posłuchajcie choćby „London Boy”. Czy ten niby banalny, ale świetnie napisany utwór nie mógłby znaleźć się w repertuarze… Spice Girls? A czy słodko brzmiący i nie mniej imprezowy „Death By A Thousand Cuts” nie wpasowałby się z łatwością w stylistykę kiczowato-queerowo-dyskotekowego anturażu Kylie Minogue? A kiedy dodamy do tego zestawu mocną, niemal finałową „trójkę” super-popowych songów („Afterglow”, „Daylight” i przede wszystkim „False God” – dla mnie najlepszy moment na tej płycie), to okazuje się, że Swift ma nie tylko głos jak dzwon, ale jest wręcz porażająco świadomą artystką.

Przekonują o tym koleje dwa wyjątkowe nagrania z „Lover”, którymi – wystylizowana jakby wbrew metryce na cukierkowy róż – ta niespełna 30-latka podbija serca słuchaczy i zachwyca kolejnych krytyków. Mowa oczywiście o przearanżowanym – z piosenki country na super-pop delikatnie okraszony elektroniką – „ME!”, w którym wokalnie wsparł wokalistkę Brandon Urie z Panic! At The Disco. Drugim „killerem” jest „It’s Nice To Have A Friend” – krótki, zaledwie dwu i pół minutowy, oszczędny w formie, ale najbardziej intensywny muzycznie oraz emocjonalnie utwór w tym zestawie. Oto prawdziwa perła. Jak zresztą (niemal) cały album – spełniający oczekiwania muzyczne, ale – co równie ważne – nie rozczarowujący w warstwie tekstowej – w przystępny sposób, dziewczńskiej, feministycznej. Takie Girl Power 2.0. Choć oczywiście najwięcej jest tu o uczuciach, tęsknocie za miłością, akceptacją i szczęściem…

Atur Szklarczyk

Ocena: 4/5

Tracklista:

1. I Forgot That You Existed
2. Cruel Summer
3. Lover
4. The Man
5. The Archer
6. I Think He Knows
7. Mrs. Americana & The Heartbreak Prince
8. Paper Rings
9. Cornelia Street
10. Death By A Thousand Cuts
11. London Boy
12. Soon You’ll Get Better’ (feat. Dixie Chicks)
13. False God
14. You Need To Calm Down
15. Afterglow
16. ME! (feat. Brendon Urie)
17. It’s Nice To Have A Friend
18. Daylight

Polecane