To dużo jak na producenta, który wciąż szuka swojego miejsca na scenie. O ile „Utopia” jeszcze wyraźnie zasłaniała się rapowym backgroundem, a wycieczki w stronę popu były jedynie markowane, o tyle na „Orchestrze” znajdują się pełnoprawne utwory, które przypisać by można do kilku gatunków niehiphopowych. Z jednej strony mamy „Afekt”, czyli przekonującą kooperację z Justyną Steczkowską. Pawbeats czyta wokal swojego gościa, korzystając przede wszystkim z mocnych, mięsistych bębnów. Słychać chemię, a samo nagranie z powodzeniem mogłoby trafić na ostatnią płytę Steczkowskiej, „Anima” . Z drugiej strony są rozpędzone, utrzymane w drum’n’bassowym tempie, podparte klubowymi klawiszami – i pewnie dlatego nasuwające skojarzenia z Rudimental – „Anioły x Demony”, gdzie gościnnie pojawili się Kali i Monika Kazyaki. Ta kooperacja nie jest już tak udana, pomysł rapera na zwrotki bywa na dłuższą metę irytujący, a wokalistka wpada w infantylne, nieznośnie radiowe tony. Z trzeciej strony wreszcie – kayaxowy z ducha, soulująco-popowy, ale w gruncie rzeczy mało wyrazisty duet Roberta Cichego i Moniki Borzym.
Nawet jeśli krytykuję powyższe nagrania za kompozycyjną bezbarwność, cieszę się, że trafiły na płytę. Ich obecność wprawdzie zupełnie rozbiła jakąkolwiek spójność materiału… ale czy ktokolwiek o nią zabiegał? Cieszę się natomiast z tego, że oto ambicje Pawbeatsa znalazły ujście. Dzięki tym nagraniom udało się uniknąć skandalicznych hybryd, tych dziwacznych gatunkowych miszmaszów, które niekiedy straszyły na „Utopii”. Tu jest jakby lepiej pod tym względem. W pierwszej kolejności zyskali na tym raperzy. Przytrafiły się im jeśli nie bardzo dobre, to przynajmniej solidne podkłady: od bałkańskich klimatów („Stójka czy parter?”), przez zimowe, soulujące brzmienie („Sign”, „Monotonia”), po organiczną, narastającą harmonię gitar i dęciaków („Marana Tha”). Powyższe numery są zresztą jednymi z lepszych na krążku – co tylko potwierdza, że być może wypychanie Pawbeatsa poza hip-hop było przedwczesne. Gorzej wypadają numery z Sarcastem i Kartkim. Podkreślmy jednak, że wina leży po stronie gości. Sarcast z rażąco płytką, ale symulującą poważne treści pierwszą zwrotką i nagraną na auto-tunie, trochę bekową resztą wpisują się w konwencję, w której o wiele chętniej usłyszałbym Tedego lub Abla. Z kolei Kartky wychodzi z intrygującym pomysłem, by rymować dwoma różnymi głosami. Rzecz jednak w tym, że koncept jest słabo uzasadniony, chaotyczny, a sam raper brzmi jak kombinacja kilku nośnych ksywek, od Bisza po Quebonafide.
„Orchestra” to wciąż nie to. Dobór gości jest co prawda bardziej wyważony i uzasadniony, a Pawbeats nie napina już tak muskułów, dawkuje aranże i hamuje swoje epickie zapędy (patetyczne „Teraz” jest na szczęście dobrze równoważone szorstkim wokalem Kę i dość osobistym tekstem). Wciąż jednak zdarzają się średnie, rutyniarskie melodie oraz przeciętne, nikomu niepotrzebne gościnne występy (Mama Selita). Tej orkiestrze przydałby się błysk szaleństwa lub geniusz kompozytora. A ujmując rzecz bardziej praktycznie – Pawbeatsowi przydałby się jakiś album z jedną osobą albo zespołem. Wtedy, zamiast macać różne lądy i rozbijać się od gatunku do gatunku, mógłby mocniej wgryźć się w jakąś stylistykę. Raz a dobrze.