Pawbeats – „Orchestra”

Jest nadzieja.

2016.03.02

opublikował:


Pawbeats – „Orchestra”

Gdy półtora roku temu recenzowałem debiutancki album Pawbeatsa, „Utopia” , próbowałem trochę wypchnąć bydgoskiego producenta poza hip-hop. Nie, nie dlatego, że w tym gatunku było mu ciasno. Miałem po prostu wrażenie, że jego powołanie jest gdzie indziej, w popie lub muzyce filmowej. Teraz, z okazji premiery „Orchestry”, powinienem posypać głowę popiołem. Chociaż trochę. Drugi album Pawbeatsa nie daje wprawdzie jakichś wielkich powodów do zachwytów, ale tym razem można odnieść wrażenie, że autor osiągnął swój cel. Zaspokoił ambicje, które dyktowały mu, by wyjść poza rapowe środowisko, ale też nawiązał skuteczną współpracę z samymi hip-hopowcami.

To dużo jak na producenta, który wciąż szuka swojego miejsca na scenie. O ile „Utopia” jeszcze wyraźnie zasłaniała się rapowym backgroundem, a wycieczki w stronę popu były jedynie markowane, o tyle na „Orchestrze” znajdują się pełnoprawne utwory, które przypisać by można do kilku gatunków niehiphopowych. Z jednej strony mamy „Afekt”, czyli przekonującą kooperację z Justyną Steczkowską. Pawbeats czyta wokal swojego gościa, korzystając przede wszystkim z mocnych, mięsistych bębnów. Słychać chemię, a samo nagranie z powodzeniem mogłoby trafić na ostatnią płytę Steczkowskiej, „Anima” . Z drugiej strony są rozpędzone, utrzymane w drum’n’bassowym tempie, podparte klubowymi klawiszami – i pewnie dlatego nasuwające skojarzenia z Rudimental – „Anioły x Demony”, gdzie gościnnie pojawili się Kali i Monika Kazyaki. Ta kooperacja nie jest już tak udana, pomysł rapera na zwrotki bywa na dłuższą metę irytujący, a wokalistka wpada w infantylne, nieznośnie radiowe tony. Z trzeciej strony wreszcie – kayaxowy z ducha, soulująco-popowy, ale w gruncie rzeczy mało wyrazisty duet Roberta Cichego i Moniki Borzym.

Nawet jeśli krytykuję powyższe nagrania za kompozycyjną bezbarwność, cieszę się, że trafiły na płytę. Ich obecność wprawdzie zupełnie rozbiła jakąkolwiek spójność materiału… ale czy ktokolwiek o nią zabiegał? Cieszę się natomiast z tego, że oto ambicje Pawbeatsa znalazły ujście. Dzięki tym nagraniom udało się uniknąć skandalicznych hybryd, tych dziwacznych gatunkowych miszmaszów, które niekiedy straszyły na „Utopii”. Tu jest jakby lepiej pod tym względem. W pierwszej kolejności zyskali na tym raperzy. Przytrafiły się im jeśli nie bardzo dobre, to przynajmniej solidne podkłady: od bałkańskich klimatów („Stójka czy parter?”), przez zimowe, soulujące brzmienie („Sign”, „Monotonia”), po organiczną, narastającą harmonię gitar i dęciaków („Marana Tha”). Powyższe numery są zresztą jednymi z lepszych na krążku – co tylko potwierdza, że być może wypychanie Pawbeatsa poza hip-hop było przedwczesne. Gorzej wypadają numery z Sarcastem i Kartkim. Podkreślmy jednak, że wina leży po stronie gości. Sarcast z rażąco płytką, ale symulującą poważne treści pierwszą zwrotką i nagraną na auto-tunie, trochę bekową resztą wpisują się w konwencję, w której o wiele chętniej usłyszałbym Tedego lub Abla. Z kolei Kartky wychodzi z intrygującym pomysłem, by rymować dwoma różnymi głosami. Rzecz jednak w tym, że koncept jest słabo uzasadniony, chaotyczny, a sam raper brzmi jak kombinacja kilku nośnych ksywek, od Bisza po Quebonafide.

„Orchestra” to wciąż nie to. Dobór gości jest co prawda bardziej wyważony i uzasadniony, a Pawbeats nie napina już tak muskułów, dawkuje aranże i hamuje swoje epickie zapędy (patetyczne „Teraz” jest na szczęście dobrze równoważone szorstkim wokalem Kę i dość osobistym tekstem). Wciąż jednak zdarzają się średnie, rutyniarskie melodie oraz przeciętne, nikomu niepotrzebne gościnne występy (Mama Selita). Tej orkiestrze przydałby się błysk szaleństwa lub geniusz kompozytora. A ujmując rzecz bardziej praktycznie – Pawbeatsowi przydałby się jakiś album z jedną osobą albo zespołem. Wtedy, zamiast macać różne lądy i rozbijać się od gatunku do gatunku, mógłby mocniej wgryźć się w jakąś stylistykę. Raz a dobrze.

Polecane