„Ostatniemu ziomalowi” sporo brakuje. Na pewno świeżości, warsztatu i trzeźwej samooceny

Nie mylmy narcyzmu ze szczerością. Flint recenzuje nową płytę Żabsona.

2023.04.04

opublikował:


„Ostatniemu ziomalowi” sporo brakuje. Na pewno świeżości, warsztatu i trzeźwej samooceny

fot. mat. pras.

Można Żabsona nie lubić i jest to całkiem łatwe, odkąd ziomal stał się wyjaśnianym przez gwiazdy porno żywym słupem reklamowym, w regularnych odstępach atakowanym za swoje podejście do ludzi. Ale nawet wtedy, przy zrozumiałym braku sympatii, trzeba przyznać, że kiedy osiem lat temu wychodziło „DMT”, to nikt tu takich rzeczy nie robił. „Robię raczej futurystyczny disco-pop rodem z Tokio. Trudno mi to określić, ale moja muzyka brzmi, jakby pochodziła z gry video” – mówił Żaba Jackowi Balińskiemu i Bartkowi Strowskiemu.

Cały oficjalny debiutancki album nie dorównał wówczas singlowi. Poziom falował, intrygujące zderzało się z żenującym, choć pieczę nad całością sprawowało Revolume i odpowiedzialnej produkcji wykonawczej z pewnością nie brakowało. Co dzieje się teraz, kiedy chłopak z Opoczna, samozwańczy Apollo trapu, nie ma nikogo nad sobą, ma za to na koncie kilka platyn, poklask influencerów i przekonanie, że jest niezrozumianym geniuszem? O tym niestety najlepiej mówi „Ostatni ziomal”, zapis samouwielbienia, muzycznego ADHD i niczym niepohamowanego przypału.

Żabson może czuć się „wielkim raperem” pewnym, że historia jego życia jest na „hollywoodzki scenariusz”, brak tu jednak wielu rzeczy. Po pierwsze – świeżości, zwłaszcza u typa mieniącego się jej ambasadorem. Tymczasem latynoski kicz, rzewnie brzdąkająca gitara, drill, skok do house’u – to wszystko już było w naszym rapie jakieś trylion razy. Trochę nowszą rzeczą są rage beats, ale też bez przesady: miał to Mata, miał to Oki, o młodych pokroju Ozzy Baby’ego nawet nie wspominam. I lepiej to u nich wypadało. Po drugie – deficyt jakości. Posłuchajcie, o ile lepiej z melodią i szybkością nawijania radzi sobie zaproszony tutaj Waima. Jak bardzo w mnożeniu patentów w obrębie jednego wejścia, przeskakiwaniu z flow we flow, góruje również zaproszony, już wspomniany Oki. Opocznianin niczym nie robi wrażenia (na pewno nie krzykiem), warsztatowym znakiem rozpoznawczym pozostaje dancehallowe flow z całą jego emfazą, jednak i nim w Polsce posługiwano się wiele sprawniej, patrz scena soundsystemowa kilkanaście lat temu.

Szczerze mówiąc, często miałem odczucie, że artysta sobie ze słuchacza kpi. Mrożą te wszystkie linijki pokroju „kiedy robię input, to nie liliput”, przechwałki w dwustuprocentowo krindżowym dziś stylu, że ma „pierścień na palcu jak Bilbo / i kutasa wielkiego jak dildo”… Groteskowo brzmi mrok i przerysowany refren „Poza rachunkiem” w zestawieniu z przekazem o podkradaniu pączków z Tesco i płyt z Empiku. W „Przynajmniej nie kłamię” narrator usiłuje wzbudzić współczucie tym, że w Warszawie miał żółtą wodę w kranie, a JWP przywołuje na świadków tego, że żył bez kaloryfera. Litości, to przecież jak jakiś odklejony artykuł z „Wysokich obcasów”.

 

Wymieniać niestety można długo. Bezlitosne dla uszu wycie „kocham cię i śpiewam ci to w aucie” w „Kocham cię” każe bać się, że zaraz wjedzie tu Jędker z Frankiem Kimono. Wypiszczane „Tutti frutti, smoking tutti frutti / Pussy, pussy, I have dinner on a pussy” w „Gluten free” udowadnia, że Żaba jest wszechstronny i umie zażenować w każdym języku. Wjazd „Młody Boss, ludzie nie wejdą mi na głowę jak włosy” w muzycznie dziecięco naiwnym, przesłodzonym „Ego Top” byłby może i pocieszny w ten sympatyczny sposób, gdyby nie budowane przez całą płytę poczucie, że Żaba traktuje się bardzo serio.

Mści się strasznie brak wyczucia, bo nie przeczę, że byłoby tu co opowiedzieć i czym wzruszyć. Borixon zastępujący rodziców, nie dość czasu, żeby pożegnać się z tatą – tu słychać faceta, nie chłopca (niedługo już trzydziestoletniego) przebranego za trapera. Ale jeżeli robisz osobisty numer, to nie próbuj robić z tego równolegle hitu do radia, nie świruj w refrenie. „Tato” z tym motywem jak z brazyliskiej telenoweli i przeszarżowanym zupełnie hookiem zostawia z okropnym dysonansem.

Czy są tutaj utwory, które się udały? Na pewno są takie bity. Deemz i jego Neptunes/Timbaland w wersji trzy zero w „Timbo” to pożoga. Sir Mich i testosteronowy „Tesla Sport Carbon” wydaje się całkiem zgrabne, bo i refren, i bridge się zgadzają, to dobra, bezmyślna rozrywka, dla której często sięga się po rap, nie można tego gospodarzowi „Ostatniego ziomala” odmówić. Coals za sprawą „Bravo” wnoszą na tę barbarzyńską płytę trochę kultury muzycznej. To nostalgia w formie czystej, brakuje chyba tylko duchologicznego wstępu Olgi Drendy. Nawet Żabson tego nie psuje, bo to, że ma „więcej trapu od trapezu” i „więcej dripu niż akwedukt” zostawia na sam koniec przyjemnej zwrotki. To skłoniło mnie do podwyższenia ostatecznej oceny.

 

Na koniec zostawiam z jeszcze dwoma cytatami: „Chcą mnie wykorzystać z powodu moich zasięgów, by sprzedać swoje gówno dla łatwowiernych dzieciaków” i „followersi nic nie zmieniają / I choćbyś wydała na szmaty ze dwieście tysięcy, to nadal zostaniesz wieśniarą”. Gdyby ostrze tych linijek wycelować w siebie, a nie innych, to byłoby lepiej. Czy ze światem, to nie wiem, ale z „Ostatnim ziomalem” na pewno. Póki co płyta ma potencjał jedynie na to, by zestarzeć się jeszcze szybciej (i gorzej) niż rzucone na nią wersy Malika Montany atakujące „robienie z siebie ofiary”.

Marcin Flint

Żabson „Ostatni ziomal”, wyd. Internaziomale

Ocena: 2 / 5

Polecane