fot. mat. pras.
Przyznaję się, kiedy brałem puszkę coli, pilnowałem, żeby nie było na niej Smolastego. A kiedy zdarzyło mi się wrzasnąć „Jezu Chryste, Smoła”, to zdecydowanie inną intonacją niż Bedoes. Nie to, żebym odmawiał gościowi talentu, miał go z pewnością, ale robił z niego taki użytek, że pierwsze o co bym go zapytał to to, dlaczego mam słuchać akurat jego, a nie jego zagranicznych odpowiedników. Sięgałem więc po „Ghetto Playboya” bez oczekiwań i bez złudzeń.
Już po „Tysonie Furym” byłem pod wrażeniem – nawet nie dlatego, że zostałem napadnięty przez bas, a skok od falsetu do krzyku rzadko bywa u nas tak naturalny, po prostu miałem poczucie otrzymania esencji. Nie ma beki z polisz drillu, patentów jest za to tyle, że z powodzeniem można by je rozwodnić na epkę. A takie ich nawarstwienie może nieprzygotowanego słuchacza raczej odstraszyć niż zachęcić.
Sprawdź także: Kogo z polskiego rapu słucha Margaret?
Płyta leci dalej, wrażenie zaś nie mija. „Wszystko albo nic” z Frosti Vaderem po ciemniej, niemieckiej stronie mocy, z napastliwymi bębnami, to utwór któremu można zarzucić niewiele, a już na pewno nie obłość i taśmowość tak często wpisaną w r’n’b. Przy „Cartierze” przyszła myśl o egzekucji refrenów. Egzekucja funkcjonuje tu jako kalka językowa, powinno być wykonanie, choć nie przeczę – te refreny umieją rozstrzelać ucho i zostać w głowie. Nie ma w nich przypadku.
Jeszcze dalej i leje się „Tequilla”, a my nie gramy w bilard. Numer jest trochę jak cały „Ghetto Playboy” – po bandzie słodki i po bandzie ostry. Hook jest bardzo popowy i radiowy, zwrotka Szpaka to prawie horrorcore i przy tych skrajnych wychyleniach Smolasty buja jak trzeba. „Duchy” z całą ich melodią, wykorzystaniem gitary przywitają słuchacza z zewnątrz z otwartymi ramionami, o ile zniesie wulgaryzmy. Kawałek tytułowy przeciwnie – Smoła pędzi tak, że postronni nie mają szansy go zrozumieć. A jak zrozumie, będzie miał oczy i spodki, pytał o co chodzi. Jakie kanapki z kortyzolem? Jaka fasolka po bretońsku? Co za fuck boy? To zdecydowanie dla tych, których połączenie Smolasty-Kaz Bałagane nie dziwi, bo wiedzą, skąd się bierze.
Sprawdź także: Rihanna rozpala zmysły zdjęciem topless
Tu pozwolicie zawiesimy męczącą formułę track by track i przejdziemy do generalizowania. Smolasty to nie jest ten typ, u którego będzie się łowić linijki, nawet jeśli „oni mówią mi, że to wyszło krzywo / a ja tylko piszę życie kursywą” i parę innych się zgadza. Nie jest to też gość, którego posłuchasz na ławce z ziomkami, chociaż „Buena Vista” z Fifsonem i Ratajem ma te niekończące się smyczki i ten podwórkowy klimat rapu robionego w undergroundzie. Smoluś ma złapać cię pierwszymi taktami kawałka i nie puścić, a co więcej skłonić to powtórzeń i to się dzieje (niech przykładem będzie „Momencik”). Smoluś ma grać na regułach chłopaków z listy Billboardu i pozostać sobą. Znowu punkt. Ma emanować energią młodej muzyki, seksem, wieczną imprezą i marzeniami, a daje nawet więcej, bo tu jest korzystanie z życia i widmo kaca po tym, jakaś refleksja. Dlatego bardzo lubię „Powiedz” i wejście Qrego: „Byłem w tobie pierwszy, młoda / mieliśmy robić dzieci w samochodach / Ciekawe, kto by te dzieci wychował”.
„Jest w tym wszystkim ta doza naturalnego chamstwa, bezczelności, a nawet nutka wieśniactwa, bez których to składowych to rap dla mnie to jakieś rurki z kremem. Tak właśnie powinien brzmieć mainstreamowy rap 2021” – raczył zauważyć dziennikarz i raper Kamil Migoń. Podbijam, a zarazem rozwijam – dostaliśmy trap’n’b typa, który nie tylko czuje, ale rozumie – rap, śpiew, realizację jednego i drugiego, produkcję. I w końcu mocniej zastanawiać się nad swoją artystyczną drogą. I wciąż to wydaje się relatywnie niewykalkulowana płyta w skrajnie wykalkulowanym otoczeniu.
Marcin Flint
Ocena: 4/5