Jeszcze niedawno był tym uśmiechniętym ziomkiem z SBM Startera, którego ksywę wymawiało się jednym tchem z Fukajem i to niekoniecznie na pierwszym miejscu. Teraz zapraszają go najlepsi producenci, jego (już wyprzedaną!) płytę wydaję Sony i okazuje się to jednym z wydarzeń złotej rapowej jesieni. Szczyl rośnie w okamgnieniu, choć jest to wzrost kontrolowany. Dobry kręgosłup okazuje się ważniejszy od pełnej wody sodowej głowy. A Gdynia potwierdza, że eksportuje ostatnio naprawdę dobry hip-hop.
„Polską Florydę” na długo przed premierą napędzały dwa wielkie singlowe hity. Magiera musi mieć wielkie serce, skoro oddał bit do „Hiphopkryty” na płytę inną niż swoja. Wszystko się tu zgadza – metaliczny werbel, ciepły klawisz, trafiony w dychę, cięty z superwyczuciem sampel wokalny. I Szczyl niczym młody Numer – z charakterystycznym głosem, nienarzucającą się gadką najzwyklejszego chłopaka i zaraźliwym optymizmem. A do tego jeszcze czymś kalifornijskim we flow. „Anastazja” to znakomity podkład kolektywu nolyrics, choć tu prym wiedzie dwójka odpowiednio sparowanych wokalistów. Tak, wokalistów, bo czuć tę ponadrapową muzyczność styli – do refrenu, którego nie sposób zapomnieć idzie się kapitalnymi mostkami. Rządzi melodia słowa, tekst nie ma właściwie jakiegokolwiek znaczenia
Kolejne numery promujące nie przeskoczyły tak wysoko zawieszonej poprzeczki, ale – może poza jednym, opisywanym niżej przypadkiem – nie ostudziły oczekiwań. „Byłaś ze mną wczoraj” to radiówka z tych, co to wypada mieć ją w zanadrzu kontraktując się z dużym wydawnictwem. Jest krótka, szybka, z dobrym basem i zostawia wrażenie, że Szczyl jest sympatyczny nawet mówiąc o swoich ex. „Wielkie miasta” są ewidentnie „street” – dudnią zaszumionymi perkusjami, niepokoją głównym motywem. Podaż słów się zwiększa, ostrość również. „Coś ci w umysł wrasta / pasożyt polskiego państwa – raczej państwa w Polsce / wycierają mordy twoim, moim groszem / Rzadko o coś proszę, ale proszę, zamknij mordę” – wybrzmiewa zdecydowanie antysystemowo. Obok mógłby rapować asthma.
Czy album trzyma ten poziom, czy po prostu trzeba było zapchać miejsce między wspominanymi wyżej utworami? Na pewno nie, wręcz przeciwnie, one zyskują na płycie, bo gadają ze sobą brzmieniem, klimatem, czasem słowami. Wszystkie uszy na „Dinozaury”, bowiem popowa siła rażenia znakomitego refrenu na dwa głosy niczego nie zmienia, to najczystszy hip-hop, który pozwoli sobie na mentorskie „Eksterminujecie wszystko – dobre brzmienie, maniery i kulturę osobistą” i pływające pianino w duchu lat 90. Takiej muzyki nie słyszymy w mainstreamie, trzeba dłubać za producentami takimi jak Emapea czy Amatowsky. Chłopak z Gdyni wygrał stawiając na nolyrics. Tak oczyszczając główny nurt porwie wszystkie ekolożki i ekologów. Ci sami bitmejkerzy odpowiadają również za kruchy, koronkowo aranżowany, pisany i śpiewany emocją, przeznaczony do (wielokrotnego!) słuchania w przytuleniu „Krzyk”. Piosenka zdradza, że to nie z Tymkiem Szczyl miał najlepszą chemię na albumie. Między nim a Agatką Mierzwą dzieje się tu coś wyjątkowego. Nie po raz pierwszy.
Frapujący moment płyty stanowią „Cień” i „Zawsze za mało”. Ten pierwszy straszył trochę Piotrem Roguckim i rzeczywiście wersy „Pojawiają się / fantomowe bóle zapomnianych miejsc / ciągle gonię cię / jak wskazówki gonią dzień w równoległych korytarzach” napawają liryczną grozą, niemniej kawałek nie skręca w żadną Comę, już bardziej w Maanam i Republikę, w zimny post punk z szarpanym basem i automatyczną perkusją. W tym drugim – żywszym, choć i tak pozostającym w odrętwieniu – słowa powtarzane są jak zaklęcia, jak mantra. Króluje gitara. A jeżeli ktoś czuję potrzebę, by prym wiodło słowo i czeka aż artysta zrealizuje złożoną w „Hiphopkrycie” obietnicę „nauczenia wrażliwości Polski”, to zapraszam do „Tupetu” i „Szczyle mają w dłoniach cały świat”. Jest tam afirmacja, motywacja, humanizm, możliwość utożsamienia się, nie ma za to niczego górnolotnego ani kołczingowego pierdololo. Ten fragment, gdzie raper mówi jak wychować dzieci powtarzając szyk i za każdym razem dodając jedno słowo więcej, to złoto.
Jeżeli przychodzi do rozczarowań, to nie ma ich wiele. Obawiałem się trochę produkowanego przez Kubiego „Bang” i niesłusznie, bo producent pokazuje ostatnio co krok, że ze szkół interesuje go ta własna i że nie należy go wpisywać w szereg nastoletnich chałturników żerujących na paczkach. Ma bit trapowy w brzmieniach perkusji i basu, co nie znaczy, że rytmicznie generyczny, odtwórczy i niepasujący. Właściwie odstaje chyba tylko „Fenomenalny”, ni to pies, ni wydra, coś na kształt… dziwnej braggi? Pochwały ludzkiej odrębności? Kawałek ślizga się po paradoksach, mniej lub bardziej umiejętnie bawi się formą, niewiele po sobie zostawia. No ale przecież i tak się da odłowić Szczylowi ładne fragmenty pokroju „przypadek rządzi światem / malowanym przez fajtłapę”. Pezet co rusz udowadnia, że definitywnie odrdzewiał i że uważnie wysłuchał zwrotki zapraszającego. Bit (a jakże, nolyrics) jest w porządku, na szlachetnych bębnach, zaś strzępki instrumentów są w tej melasie dźwięków jak rodzynki w cieście. W sumie to chciałbym się częściej tak rozczarowywać.
Wychodzi obecnie sporo dobrych rapowych płyt, to prawda. Ale jak bardzo ich lista zawęża się, gdy potrzebujesz puścić coś, czego nie będziesz się wstydzić przed znajomymi słuchającymi innej muzyki? Ile z nich możesz zostawić sobie zapętlone, bo cię nie męczą i szybko się nie nudzą? Czy aby przejdą kontrolę jakości w różnych sytuacjach – po kilku chmurkach, w miejskim zgiełku, gdy ktoś cię zasmuci albo wkurwi? No właśnie. Dlatego Szczyl – facet z nie najczystszym głosem, skłonny zamamrotać i napisać dość zdawkowo – dostaje ocenę tak wysoką. To za gigantyczny replay value, za zawartość muzyki w muzyce, za album, gdzie pozornie nieprzystające utwory płynnie przepływają w siebie, sklejony w całość osobowością gospodarza, który na starcie kariery ma w sobie więcej spokoju, harmonii i dojrzałości niż inni pod jej koniec. A przede wszystkim za bycie królem vibe’u.
Marcin Flint
Ocena: 4,5 / 5
Szczyl „Polska Floryda”, wyd. Sony Music Poland