fot. mat. pras.
Połowa stycznia to mógł być dla Maty ciężki termin. Nie dość, że przy tym całym smogu i szarości łatwiej słuchać marudzących dziadów, to młodzi raperzy wchodzą sobie w paradę – w tym samym czasie wydają Teabe, Kabe, Oki, zaraz będą Koza i Be Vis. Poza tym jest świeżo po podsumowaniach roku i – bardzo specyficznie liczonej – dekady, dziesiątki albumów i setki singli wylewały się zewsząd. Można było mieć dość muzyki.
Nie wiadomo było też, czego należało się spodziewać po rozpoczynającym karierę twórcy. Single były ze skrajnie różnych parafii. Tu, w „Trap bibliotece”, Slim Shady AD 2019, tam szwendanie się nad Wisełką, gdzie indziej trolling różową piżamką i telewizyjną celebrytką, a w „Patointeligencji” ta groźna liczba mnoga oraz zbiorowy, medialny wyrzut sumienia klasy średniej jako rezultat. Coraz więcej pytań o Matę: łajza czy głos pokolenia? Hip-hopy czy trapy? Beka czy serio? I przy tym wszystkim podejrzenie, że ten wydawany w martwym wydawałoby się sezonie, położony na bitach nie wiadomo skąd album się rozlezie, że nie wyłoni się z tego wszystkiego żadna postać.
Okazuję się, że Macie młody wiek nie przeszkodził w zgrabnym powiązaniu sznurków. Organiczne, płynące, gruwiące „Piszę to na matmie” z pięknie niepoważnym wersem „To ja, M-A-T, skrót od matoła / myślę o migdałach w przeróżnych kolorach” i już zupełnie poważną konkluzją o prawdach fundamentalnych zapisanych na tablicy („Nie wolno zabijać i dzielić przez zero”), to mógłby być młody Afro Kolektyw. Nagrane całą ekipą, na rozpędzonym, wiksiarskim podkładzie i rozlewające się w słodkim, sennym refrenie „Gombao 33” pasowałoby z kolei na Chillwagon. Oba numery wydają się na miejscu.
Kompozycja jest zresztą siłą tego wydawnictwa. Wystarczy posłuchać jak „Tango”, najeżony dobrymi wersami i poczynionymi jakby mimochodem obserwacjami, chłostany skreczem manifest gówniarskiej przekory, na luzie przeskakuje od LSO do Slums Attack. Świetnie przygotowuje grunt pod uderzenie „Patointeligencji”, po której młody Mata coverujący „Hallelujah” Cohena (!) jest czymś na kształt katharsis. A potem wjeżdża wyciszona modlitwa pół-ateisty, czyli najlepsze na płycie „Żółte flamastry i grube katechetki”. Na początku śmiejemy się przy wersach „Grube katechetki przynosiły nam mleko i marchewki”, choć robimy to z uznaniem, bo nakreślić całą scenkę jedną linijką trzeba umieć. Ale już wyznanie „Postaram się żyć tak, jakbyś był” wzrusza swoją prostolinijnością.
Macie się wierzy. Pamiętacie jeszcze Grammatik? (Mata pamięta, nawet w jednym numerze łączy tak odległe kropki jak Eldo i Jotuze oraz Lil Uzi Vert). Im też się wierzyło, choć ci goście nawijali, jakby urodzili się starzy. Na tle całego tego nabzdyczonego mentorstwa i kryminalistów wannabe, do którego przyzwyczaił nas polski rap, niedorosłych znawców życia i patoćwierćinteligentnych, chuligańskich albumów, młodzieńczość Maty jest odświeżająca. Bo co jest bliższe życia – mama wołająca na obiad, jak grasz i machająca za autokarem, czy zbieranie na rakietę dla zioma zza krat? Raper brawurowo walczy o prawo do naiwności, bejostwa i właściwego wiekowi, niemądrego poczucia humoru – śmiechu po wdepnięciu w prezerwatywę, wersów o stawianiu kloca i śmierdzących stopach, noszeniu na zmianę brudnych ciuchów, Cartoon Network i ciszy nocnej starych bab, gry w kotka i myszkę z bajerowanymi starymi, konsternacji gdy na wyjeździe patrzysz między rozłożone uda na naturalistycznym obrazie w Musée d’Orsay. Absolutnie na miejscu jest głupi bunt, za którym idzie głupia wulgarność czy brak gryzienia się w język w tych wszystkich wersach o grubych, niskich, murzynach, ruchaniu matek przez listonoszy, pedofilach, nekrofilach, udawanych kacach, stulejce, bece z nazwisk czy „zgoleniu się na lesbę”. To płyta sprzed egzaminu dojrzałości, a jak kiedyś rzucił Skiba – „Kto w młodości głupim nie był, ten na starość nie zmądrzeje”. Wyłączony tryb emulacji zgreda to złoto, zwłaszcza gdy idzie w parze z mega bystrym umysłem. Gdyby nie był bystry, ten tryb nie byłby zresztą wyłączony.
Mata jest też po prostu dobrym – a jak na ten wiek, wręcz rewelacyjnym – raperem. Cytowane już trochę było, ale bez wersów „Gramy w Texas Holdem na Tic Taki / I każdy boi się ryzyka jak Mourinho tiki-taki / Leci <Wariacik, wariacik> a potem ” albo „Wszyscy zaczęliśmy jako korwiniści albo komuniści / Nie chcę być polityczny, więc nie powiem ci / czy wyrośliśmy, czy nie wyrośliśmy” nie wyobrażam sobie tej recenzji. Pierwszy fragment to szybkość kojarzenia i zdolność wyłapywania współbrzmień, a do tego maksimum plastyczności przy minimum słów. Drugi to lekcja jak przedstawić wszystko ledwie szkicując, bez grubych krech. Wrażenie robi to jak błahe storytellingi obrastają literaturą, błysk freestyle’owca, ale też poziom podśpiewywanek („Nero”, „Wino Sangrita”, „Lezore”), czytelność przy przyspieszaniu. Fuzja talentu do pisania z warsztatowym najpełniej daje znać o sobie w „Konkubinacie” – zmyślny jest dialog z Bralczykiem, w dodatku od pierwszego „pitraszę jajecznicę” mamy wrażenie obcowania z pół-Łoną, pół-Belmondo. Strumień świadomości i leksykalnych skojarzeń płynie w pełni swobodnie, fantastyczna jest w tym kontekście ta zabawa autotunem, to nadakcentowanie.
Pozbierane po internecie bity to pełne spektrum – od rzeczy esencjonalnych, ciepłych i jazzujących, przez sypialniany clubbing, cykające, ogniskowe snuje, bękarty wyrzucone z domu Kanyego Westa (tego pod numerem 808), po napastliwe bangery z południową podziałką i pełzającym basem. Pasują, bo pokazują wszechstronność, jak również zajawkowość i spontaniczność, bo jest w tym demówkowość w tym dobrym (nie sugerującym braku jakości) rozumieniu DIY. Kusi jeszcze wyższa ocena, kuszą te wszystkie porównania do Smarka ery dogorywającego mam nadzieję trapu, czy następcy mniej wystylizowanego, sporo lepiej nawijającego Taco Hemingwaya. Nie ma co jednak zamarynować Maty w komplementach i ugotować przed następną, poważną (mam nadzieję, że tylko nominalnie) płytą, taką z lokalnymi gwiazdami produkcji i głośnymi featuringami. Ale trzeba powiedzieć, że to sensacyjny początek roku. I że nie można na Matę nie spoglądać z wielką nadzieją, nie wróżyć ze „100 dni do matury” przyszłości.
Marcin Flint
Ocena: 4/5