MANIC STREET PREACHERS – „Journal For Plague Lovers”

Ośmieleni dobrym przyjęciem poprzedniczki, na "Journal For Plague Lovers", Manics rżną już zdecydowanie rockowo. A nadal melodyjnie i przebojowo.

2009.07.12

opublikował:


MANIC STREET PREACHERS – „Journal For Plague Lovers”

Oczywiście rżnięcie odbywa się na odpowiednim poziomie, z klasą i nienagannymi manierami. James Dean Bradfield nie stracił nic ze swojego charakterystycznego stylu wokalnego. Bez wysiłku śpiewa piękne melodie, ale i drze się częściej, niż w ostatnich latach. Ślady zachowawczości, drażniące jeszcze momentami na „Send Away The Tigers”, teraz zniknęły zupełnie. I nawet w wolniejszych „His Joke Sport Severed”, „Doors Closing Slowly”, czy w pełni akustycznym „Fading Page: Top Left” Walijczycy brzmią zdecydowanie i po męsku.

Za sprawą wyrazistego basu Nicka i odważnie bębniącego Seana ani przez chwilę nie wydaje się, że ktoś na tej płycie udaje, albo robi coś wbrew sobie. Bo Bradfield brzmi wręcz organicznie, jakby partie gitar nagrał na setkę i śpiewał z głowy, jak freestylujący na żywo MC.

Zresztą, to jak James Dean zagrał na „Journal For Plague Lovers” warto podkreślić, bo ostatnio tak naturalnie jego gitary piszczały i rzęziły na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy muzyka Manic Street Preachers płynęła prosto z serc i nie była przefiltrowana przez niczyje plany budżetowe.

Po wysłuchaniu ostatniego utworu opisanego na okładce, antysamobójczego „William’s Last Words”, zaśpiewanego przez Nicka Wire’a, warto poczekać kilka chwil na naprawdę ostatni „Bag Lady”, jeszcze bardziej zadziorny, niż cały oficjalny program płyty, z lekko punkowym sznytem i ciekawie przetworzonym głosem Jamesa. 

Dyskografia Manics wzbogaciła się o rasowy, bardzo równy, rockowy album, na który niektórzy czekali, jak na wyjaśnienie zaginięcia Richeya Jamesa Edwardsa…

Polecane