Moment nagrywania trzeciego studyjnego albumu był dla muzyków Linkin Park momentem przełomowym. Musieli zadecydować czy spróbują pójść dalej i muzycznie ewoluować, czy zostaną przy swoim stylu. Pomysł z dwoma przeplatającymi się wokalami był rewelacyjny, ale wiadomo było, że w końcu stanie się niczym masło rozsmarowane na zbyt wielu kromkach. Zespół mógł czerpać zyski z tego pomysłu jak długo się da lub spróbować wyjść poza stworzony schemat. Mike Shinoda i spółka postanowili zaryzykować. I chociaż „Minutes To Midnight” osiągnęło sukces, to przypisywalibyśmy go raczej magii nazwy niż poziomowi utworów. Dalsze losy zespołu to nieustanne zbliżanie się do dawnego stylu i kategoryczne odcinanie się od niego. Na każdej płycie znajdziemy utwory przypominające „Crawling”, „In the end” czy „From the inside”, ale znajdziemy również takie, które w niczym nie przypominają początków ich twórczości.
Przed wydaniem „The Hunting Party” Mike Shinoda zapowiadał, że będzie to album, który przeniesie nas do lat 90. Zapowiadał riffy w stylu rocka z przed dwóch dekad, a nawet elementy thrashu. Zawsze miałem sceptyczne podejście do buńczucznych wypowiedzi nu-metalowych muzyków, którzy zazwyczaj twierdzili, że kolejny album będzie „tym najcięższym w karierze”. Oczywiście ostatecznie było wręcz przeciwnie (najlepszymi przykładem są Korn i Slipknot). Tym razem kłamstwo jest posunięte o wiele dalej. Wcale nie otrzymujemy stylu lat 90. Trzeba natomiast przyznać, że wyraźnie się on zmienił, zwłaszcza w stosunku do „Living Things” przepełnionego elektroniką. „The hunting party” oparto przede wszystkim na gitarowych riffach. Wiele z nich przypomina kalifornijski punk lub bardziej przystępne zespoły grające hardcore/metalcore. Brzmienie jest zdecydowanie nowoczesne, ale partie gitar nie są typowym dla nu-metalu wyszarpywaniem pojedynczych akordów. Riffy są też zacznie mniej melodyjne niż na poprzednich albumach. Dzięki temu panom z Linkin Park może się udać oszukać mniej zorientowanych w muzyce słuchaczy. Ci, którzy pamiętają lata 90. i mają szerszą wiedzę z pewnością nie dadzą się zwieść.
Płyta jest niespójna i pełna nieudanych eksperymentów, ale ma również swoje niewątpliwe zalety. Są nimi doskonałe gościnne występy. Muzycy pojawiający się na featuringach wnieśli do kompozycji wiele świetnych pomysłów. Daron Malakian w „Rebellion” przypomniał najlepsze czasy System of a Down (riff rodem z „Toxicity”). Oba zespoły lubią wplatać do tekstów tematy polityczne, więc świetnie zgrali się w pacyfistycznym przekazie utworu. Tom Morello w „Drawbar” przenosi muzykę Linkin Park na wyższy poziom tworząc świetny instrumentalny eksperyment. Na płycie pojawia się także Page Hamilton z Helmet. „All for nothing” z jego udziałem przypomina poboczny projekt wokalisty Madball – Hazen Street i słucha się go najlepiej z całego albumu. Nie ma w nim silenia się na stworzenie czegoś oryginalnego. To po prostu dobry, wpadający w ucho, pop-punkowy kawałek. Na singlowym „Guilty all the same” pojawił się Rakim i jest to jedno z nagrań przypominających wczesną twórczość zespołu.
„The Hunting Party” zawiera też kilka niebywałych nieporozumień. Należy do nich „The Final Masquerade”. Jest to utwór przypominający twórczość My Chemical Romance (wskazuje na to także tytuł). Jeżeli ktoś lubi muzykę wspomnianego zespołu, będzie zachwycony. Pozostałym nie powinien on przypaść do gustu. Mamy też zupełnie niepotrzebną przejściówkę w postaci „Summoning”. Będący nieudaną parodią punku „War” oraz dość komiczny „Until its gone” (tekst mówi o tym, że nie doceniamy pewny rzeczy, dopóki ich nie stracimy – trudno o większy banał).
Muzycy Linkin Park po raz kolejny ponieśli klęskę próbując wzbić się ponad swój poziom. Otwierający płytę „Keys To The Kingdom” ociera się o noise, lecz zamiast ambitny, jest raczej jazgotliwy i trudny do przesłuchania. Jest tak za każdym razem, gdy zespół próbuje stworzyć coś nowego. Na „The Hunting Party” brakuje tego, co w muzyce zespołu najlepsze. Żywiołowego nu-metalu, w którym Mike Shinoda i spółka doskonale się sprawdzają. We wszystkim innym są przeciętni lub po prostu śmieszni. Album „A Thousand Suns” był dla mnie zapowiedzią, że Linkin Park wraca do starego stylu. Myliłem się, a zespół coraz mniej wykorzystuje hip-hopowe pomysły Mr Hahna, który jest bardzo niedoceniany, w przeciwieństwie do średniej klasy gitarzysty, Brada Delsona. Trudno przewidzieć, w jakim kierunku pójdzie zespół przy okazji następnego albumu. Wydaje się jednak, że najlepsze czasy ma za sobą. Pomysły z „Hybrid Theory” i „Meteory” są już może nieświeże, ale na nic lepszego Linkin Park po prostu nie stać.