Za co powinniśmy cenić Kubę Knapa? Za bity. Mnóstwo nietypowych podkładów od osób pijących z ewidentnie innego źródła niż większość producentów na tej scenie, obfitujących w nietypowe przejścia, nieszablonowe aranżacje, dograne partie instrumentów, niecodzienne tempa. W kompozycje (tak, kompozycje, żadne tam tło do gadania!) wlewa się blues, ociężale wciska funk (inny od tych rutyn granych na wyścigi), tu burknie synth, tam czeka trochę klawiszowych szaleństw a la Dam Funk. Nie ma tu właściwie zgranych ksywek (poza obecnym wszędzie, ale wciąż dalekim od wypalenia So Drumatikiem), za to można mieć pewność, że sporo osób na personel pracujący przy tej płycie ostrzy sobie zęby. Stawkę zgarnął Szogun, bo szlachetne „Mhm” to jak na razie bit roku – jest tu mnóstwo elementów, piekielnie złożona, drobiazgowa perkusja, jest nowoczesność, ale pierwotny groove nie uleciał, całość oddycha, a wysamplowlany zaśpiew nie chce się od człowieka uwolnić. No ale Wrotas, Fen, Szejd, PTK, Mowglee, Surman – uważajcie na nich. Knap prócz idealnie dopasowanych strzałów w stylu Ciecha czy Kubana, ma też swoich ludzi od gościnnych zwrotek, nie zawsze idealnych, zawsze charakterystycznych. I dobrze. Tak trzeba.
Wróćmy jednak do bitów. Raperzy często unikają wolnych numerów jak ognia, bo doskonale widać po nich, co umieją, czy raczej czego nie umieją. Tu trzeba swingować, podgonić werbel, w odpowiednim momencie sieknąć pauzę, przeciągnąć. Knap robi więcej, wychodzi poza wyklepanie szesnastu wersów jak pacierza, umie jeszcze przed refrenem coś sobie ze słyszalnym luzem zanucić. Aż strach pomyśleć, ile musiał wysiłku włożyć, żeby to brzmiało tak bez wysiłku.
Inteligencja tego rapera wypływa naturalnie, niejako mimochodem, bo nie trzeba zbyt dużo główkować, żeby przekonać się, że kiedy mówi, że to piwem „Perła” i jointem pisany album, po prostu oszukuje. No ale jest życiowy, nie książkowy, a wewnętrzny cenzor upalił się najwyraźniej i nie każe mu wywalać tych wersów o chujach, pizdach, cycach i sraniu czy kilku oczywistych rymów. Z początku myśli człowiek, że jednak mógłby to zrobić. Potem dochodzi do wniosku, że budowanie postaci jest ważniejsze od całuśnego pomnika rapera kochanego przez wszystkich. Poza tym Knap może być gówniarski, niepoważny, nasza szanowna gimbaza utożsami się z tym bumelanctwem i sypnie kieszonkowym. Ale dorosłego to nie odrzuca. Facet jest niewymuszony, sympatyczny, bezpretensjonalny – może dlatego. Nikt tak wdzięcznie nie nawijał o wypijaniu cudzego alkoholu i nie sadził linijek pokroju „jestem najlepszym jakiego miałaś, nikt cię nie wydyma jak ja / jestem najgorszym jakiego miałaś, nikt cię nie wydyma jak ja”. Poza tym bywa poważniej – choćby w tej przejmującej autoanalizie w progresywnym muzycznie kawałku (ma cechy rapowej suity) z 2cztery7 czy równie udanym, wspaniale melodyjnym, dyskretnie cykającym „Nie ma szans” z motywem odganiania demonów na puchy. Nad „Nie musisz” unosi się nie dym z tipa, ale lekki dydaktyczny smrodek. Nie szkodzi.
Ostatnią kwestią jest to, jak równy materiał dostajemy. Krążek jest dłuuuugi, a obyło się bez wpadek. Co ciekawe, na bardziej klasycznie hiphopowej, dalszej od wygrzewek południowych czy wygrzewek jako takich EP-ce „Clint Eastwóód” też nie ma złego numeru. Jak Kuba to robi? Nie mam pojęcia. Poprzednie „Bez nerwów, bez złudzeń” było relatywnie krótkie, ale potrafiło się dłużyć, wyraźnie zasygnalizować, że taki styl nawijania może przejść się błyskawicznie. Tym razem nie mam dość, ba, chcę jeszcze. Więcej tych bitów. Tych refrenów. Więcej wersów w stylu: „kciuk w górę dla bycia hardym typem jak Paluch / kciuk w dół dla pedałów co w dupie mają kulturę / wiesz kto jest kim jak siedzisz w tym jak Freddie Gibbs / podnieś dwa palce w górę, lub fucka za apetyt na kicz”. Dlatego tak jak poprzedniczkę oceniłem zbyt surowo, tak „Lecę, chwila, spadam” – jeden z najlepszych debiutów w historii polskiego rapu, rzecz, której w zeszłym roku dorównał najwyżej Wuzet – oceniam w ramach rekompensaty ciut zbyt wysoko. To celujący na szynach prowadzących w jakieś miłe ustronne miejsce, gdzie można się wywalić w gaciach z jointem, żeby życie wylizało po jajach. Postawione z pobudek czysto egoistycznych, dla własnej przyjemności.