Tymczasem z krążkiem „Little Red” męczę się dłuższy czas, zdruzgotany monotonią większości produkcji i tekstami, które nie są wcale rozkosznie naiwne, tylko po prostu kretyńsko infantylne. To jakiś zapis kaca, który Wyspiarze złapali po upojeniu się Disclosure i do dziś nie chce przeminąć. House`owa czkawka, zgaga wywołana przez synth ograniczony do kilku wrogich, powtarzających się dźwięków, ciągnące się w nieskończoność obłe kompozycje z mdlącymi refrenami. Muzyka taneczna od sztancy plus nieznośne ballady po eurodance`owemu epickie i przesycone nastoletnią uczuciowością. Wspaniale.
„5 AM” jest przykładem zgniłego kompromisu, gdyż sięgnięto po landrynkowy refren, który chwyta się ucha zaskakująco mozolnie, jak zżuta guma podeszwy buta. „Aaliyah” wygrywa konkurs na najgorsze wykorzystanie Jessie Ware. Wydawałoby się, że płyta obudzi się wraz z „I Like You”, bo tak mięsiste bębny ruszą na parkiet największego mruka. W „All My Lovin`” coś zaczyna się dziać z basem (wiadomo, Joker), odzywa się gitara, atmosfera gęstnieje. Z tym, że rodzący się zapał słuchacza ginie z „Tumbling Down”, porządnie, „czarno” wyśpiewanym kawałkiem co to przez większość czasu brzmi, jakby dopiero miał się na dobre zacząć. Na dobre płyta rozkręca się dopiero z ósmym w kolejności „Everything”. To jest rzeczywiście przebój (produkcja: Route 94) ujmujący od wejścia nowofalowym wdziękiem, z dobrym refrenem i bardzo fajnym przejściem go zapowiadającym. Potem mamy nieoczywisty, finezyjny, wręcz progresywny „Play”, duet z Samphą – wystarczy, że facet się odezwie i od razu wiadomo, czemu fani r`n`b tak za nim szaleją. Kto wie czy „Sapphire Blue” nie jest jeszcze lepszy, a przynajmniej ciekawszy – ma świetny drugi plan, sugestywny klimat i bardzo dobrą aranżację. Jacques Greene zasługuje na brawa, ale niestety potem grający producenckie pierwsze skrzypce Geeneus dożyna wraz z kolaborantami resztę albumu. Słuchając „Emotions” i „Still” zastanawiałem się tylko nad jednym: jak te bardzo dobrze zaśpiewane kawałki prezentowałyby się, gdyby przerobić je amerykańską, bardziej soulową modłę.
„Little Red” to nijakość i absolutne rozczarowanie. Oddawać Katy B z debiutu, tę ze Skreamem i z Bengą, z albumem, którego „słuchalność domowa” szła w parze z klubową użytecznością!
{sklep-cgm}