Na swoim nowym albumie Fat Freddy’s Drop brzmią, jakby próby nagrywali w samolocie, lecącym nad rajskimi, letnimi kurortami, czerpiąc po trosze z wszystkiego, co widzą pod sobą. To odrobinka chilloutowego house’u rodem z Ibizy, to cała masa reggae’owych wstawek, a i coś z Ameryki Południowej też się trafi. Serce Fat Freddy’s Drop bije w rytm pulsującego, dubowego beatu, tyleż dusznego co przestrzennego. Bo i nie jest to zespół imprezowy; doktor Boondigga radzi raczej, by jego leki dawkować powoli, w relaksujących okolicznościach. Dodajmy do tego doskonałą sekcję dętą (trąbka Tony’ego Changa i puzon Hopepy) oraz fantastyczny, rozmarzony głos Joe Dukiego. Ta płyta nie miała prawa się nie udać. Nie w takim składzie, nie utrzymana w takim klimacie.
Nie tak dawno temu nowy album Fat Freddy’s Drop trafił na półki polskich sklepów. Polecam – w umownej kategorii „czarnej” muzyki (pal licho kolor skóry znakomitej części składu) to jedna z najlepszych pozycji roku. I taka mała porada – jak już kupicie, to nie odfoliowujcie jej do czerwca. No chyba ze jak w ubiegłym roku ukropem sypnie w okolicach Prima Aprilis.