DOWN – „Diary Of A Mad Band”

"Louder, motherfuckers!"

2011.02.06

opublikował:


DOWN – „Diary Of A Mad Band”

Oczekiwania fanów kapeli Phila Anselmo po świetnie przyjętym albumie „Over the Under” z 2007 roku były ogromne. Ostatni longplay metalowej bestii z Południa Stanów Zjednoczonych udowadniał, iż zespół jest w swojej szczytowej formie. Jednak najnowsze wydawnictwo zespołu to Down w wersji koncertowej, swoiste „the best of”, tyle że na żywo.  Na dwóch płytach CD dostajemy zapis koncertu z 2006 roku (Londyn), DVD to dokument z trasy. Wtedy to Anselmo wraz z kolegami reaktywował grupę po paru latach zawieszenia. Teoretycznie zespół mógł być nie zgrany, nie pewny. Nic z tych rzeczy – „Diary of a Mad Band” kopie tak, jak powinno.

Pierwsza sprawa – dobór utworów. Niestety, piosenki z „Over the Under” nie mogły załapać się na to wydawnictwo, a szkoda. Oprócz tego mankamentu, dostajemy zestaw tego, co w Down najlepsze. Melodyjne, ale ostre grzanie („Losing all”, „Lifer”), momentami zahaczające o thrash metal („Hail the Leaf”), bluesowe ballady („Learn From This Mistake”, „Ghosts Along The Mississippi”) i sabbathowo pachnące, długie kompozycje („Bury Me In Smoke”). To właściwie małe kompendium wiedzy o tej świetnej kapeli, jeśli ktoś nie słyszał nigdy Down to warto zacząć od tego wydawnictwa. A jak to brzmi? Bardzo dobrze. Oczywiście, kapela Anselmo to nie prog-rockowa ramota, w której każda nuta musi być dokładnie wyliczona. Zdarzają się więc pomyłki, brudy, sprzęgi – ale pasują do brudnej muzyki. W samym brzmieniu zespołu wybijają się na pierwszy plan smoliste gitary Keenana i Windsteina, znacznie wyraźniejszy niż na albumach jest także bas Reksa Browna. Wokal Phila zostaje niestety czasami przykryty przez grzmiące instrumenty (słychać to wg mnie w „New Orleans Is A Dying Whore”). Jedno zadowala – Down w wersji koncertowej brzmi mocniej, niż w studiu nagraniowym. Szybciej, brudniej, bardziej dobitnie. Anselmo prezentuje cały wachlarz swoich możliwości (hardcore’owy krzyk, bluesowa chrypa) bez żadnych problemów. Boleśnie fałszuje jedynie w Jail, który to utwór wymaga od niego normalnego śpiewu. Ważne jest to, że od czasów genialnego wydawnictwa koncertowego Pantery, „100 Proof”, głos Phila nie osłabł ani trochę. To się chwali, zważywszy na jego drogę przez kilka nałogów.

Stałym elementem albumów „live” jest to, jak zespół dogaduje się z publicznością. Czasami może być to wyzwanie kogoś od „cocksmoker” (niezapomniane „Over the Years…” Queens of the Stone Age). Phil Anselmo z roli konferansjera wywiązuje się jednak wzorowo, co słychać na „Diary of a Mad Band”. Dziękuje, zachęca do szaleństw pod sceną („Badass, louder, motherfuckers!”), czasami zdobędzie się na wyznanie miłości jaką darzy fanów. Zdarzy mu także się rzucić złośliwą uwagę odnośnie zespołów, które udają doom metalową stylistykę (początek „Eyes of the South”). Jego monologi wypełniają często ciszę między kolejnymi utworami (prawie 2 minuty przed „Temptations Wing”), i sądząc po głośnej reakcji publiki, gadki Phila spełniają swoje zadanie.

„Diary of a Mad Band” nie przejdzie do historii szeroko pojętego rocka jako najlepsza koncertówka ever, lub chociaż jako 4 najlepsza. To po prostu solidnie zrobione, ukazujące siłę koncertową Down wydawnictwo, które zachwycić powinno każdego fana. Nadaje się także idealnie dla każdego, kto chciałby poznać ten zespół. Dostajemy porządną dawkę wzorowo zagranej muzyki z pogranicza rocka i metalu. Po przesłuchaniu „żywych” wykonań takich utworów jak „Lifer” czy „New Orleans Is A Dying Whore”, aż chce się pójść na koncert Down, by móc zedrzeć gardło. W marcu zespół podobno rusza w małą trasę, może z tej okazji zawita po raz kolejny do Polski?

Tagi


Polecane