rzeczywiście. Pamiętam jak w 2006 roku Jahdeck i Fat Matthew, wówczas w trio Al-Fatnujah, szaleli na niezależnie dystrybuowanym mixtapie beatboksowym „10 Kilobeatz”.
Mieli już opinię świetnych showmenów, a bardzo dobrze zrealizowany przelot przez repertuar disco, r`n`b, ragga i elektronikę tylko pomógł. Może dziwić, że wtedy nie stało się z tym więcej, zwłaszcza, że chwalono i doskonałe wyczucie rytmu, i wdzięk partii wokalnych. Potem odnotowałem tylko fakt, że jeden refren chłopaków zjadł bez problemu większość debiutu Rasmentalismu, mignęła mi gdzieś jakaś kompilacja, jakiś dobry występ na międzynarodowych zawodach i to by było na tyle. Chonabibe bierze trzon Al-Fatnujah dodaje trochę legendarnego lubelskiej formacji Geto Blasta (w składzie jest perkusista V-tek, na featuringu pojawia się Junior Stress) i celuje w wypasioną, przyjemną dla ucha, relaksującą resztę ciała syntezę. Żeby człowiek zawsze był tak miło zaskakiwany…
„Migracje” oferują wiele. Zaczynają się od anielskich chórów w towarzystwie beatboksu, by przeskoczyć do rozedrganych klawiszy, miękkiego basu w lekkim latynoskim sosie. Skręcają w dub, po czym częstują rapem do wtóru kontrabasu, fletu, skreczu Feel-x`a i ostrej gitary. Łapią oddech przy delikatnym house`owym pulsie i
kawiarnianym jazzie , zrywają się w funk-rockowym, zbrojnym w drapieżny bas bangerze. Nie ma żadnego problemu, gdy trzeba stanąć okrakiem, jedną nogę zostawiając gdzieś na wysokości Filadelfii, drugą bliżej polskiego, mniej wysublimowanego popu. Do tego wszystkiego nad całością unosi się zapach dobrego jamajskiego towaru.
Wszystko to właściwie ogarnięto producencko (pomagał przyzwyczajony do eklektyzmu DJ BRK) i odpowiednio ogarnięto wokalnie. Choć przede wszystkim Jahdeck tyrał przy tekstach i kompozycjach, to feeling jakim jest w stanie popisać się Fat Matthew kupuje słuchacza od razu.
Podoba mi się niemal wszystko. O ile jednak konkret rodem z hip-hopowego świata sprawdza się w „Moich ludziach” („mój znajomy rzucił prawo i powrócił do gitary / piękne info, brawo, trzymam za to kciuki stary”), tak bezpośrednia, by nie powiedzieć łopatologiczna motywacja w „Szczerze mówiąc” odrzuca. Również muzycznie numer ten wydaje się odstawać od pełnego dobrych melodii i udanych wokalnych wymian krążka. Ponarzekam jeszcze na dub, bo takie rzeczy brzmiały w Polsce głębiej, bardziej mięsiście, fundowały lepszy trip i się zamknę. Pozytywnej energii, naturalności pożenionej z profesjonalizmem, muzycznych pomysłów, które wypaliły jest tu tyle, że nie ma co rozmywać finalnego sądu. To jest bardzo fajna płyta.