Porównanie z popularnym, zwłaszcza w poprzednim ustroju, średnioprocentowym kremem jajecznym domowej roboty jest tu nieprzypadkowe. Bo tak jak ajerkoniak nie jest alkoholem na poważnie, tak trudno traktować serio wokalne popisy Szyca. Nie dość bowiem że jego głos jest co najwyżej poprawny, to zwyczajnie nie starczyło mu pomysłu na wymarzony, jak sam powtarza, debiut wokalny.
Nie wiem jak inni słuchacze, ale ja wracając raz za razem do tych ledwie dziesięciu (nie licząc radiowej wersji „Do jutra”) piosenek mam wrażenie, że jestem widzem (słuchaczem?) jakiegoś telewizyjnego show w rodzaju „Idola”, „Fabryki gwiazd” a może nawet „Mam talent!”. Bo każdy utwór na „Feelin’ Good” jest jakby z innej parafii, a w dodatku Szyc postanowił strzelić sobie w stopę, próbując się zmierzyć z takimi klasykami, jak „Purple Rain” Prince’a, „Nothing Compares 2 U” Sinead O’Connor czy „I Feel Good” Jamesa Browna. W takim przypadku jedyne, czego można pogratulować aktorowi, to… odwagi. I może jeszcze braku poczucia obciachu.
A co z oryginalnymi, napisanymi specjalnie dla Borysa kompozycjami? Bólu zębów co prawda nie ma, ale te utrzymane w bezpiecznej, swingująco-popowej tonacji piosenki mają wszystkie złe cechy muzycznych „wydmuszek”, które słyszymy od lat z ust „najlepszych” i „najpopularniejszych” polskich wokalistów. Może więc to nie przypadek, że udało się Borysowi zaprosić na swoją płytę Kasię Cerekwicką, Marysię Starostę i Justynę Steczkowską? Tylko co w tym gronie na Boga robi Ewa Bem (ja wiem, ale zgadnijcie sami)!
Jedyne więc czego mogę zazdrościć dziś Borysowi, to spełnienia marzenia o nagraniu płyty. Ale tego, w jaki sposób to uczynił, już niekoniecznie.