fot. mat. pras.
Album BORCREW zaczyna się z wysokiego C, bo na bitewnym bicie didżeje – Vazee i Taek przedstawiają raperów. Bardziej hip-hopowo właściwie się nie dało, a jakość jest i w skreczu, i w produkcji. Po tym wejściu z buta, dalej wygląda to jak w filmie, czyli następuje rzut na glebę. „Serce na bloku” ma fantastycznie trafiony refren, Joda nawija czystym testosteronem, zaś Sarius ma w ustach żyletki. Gedz wersami „To miasto pożera dzieci jak Kronos / Nie słychać nigdy wołania o pomoc” odpiera ataki wszystkich tych, którzy śmieli mu zarzucać, że ma wszystko oprócz linijek. Kiedy już ofiara leży na podłodze, przychodzi mocny cios na korpus. „Tiry”, solówka Palucha, to jeden z singli roku. Szefowi z wersów wchodzi wszystko po kolei, jak kupon u buka po dobrym cynku. Zapamiętacie tę dwustuprocentową pewność siebie i dźwięczne „r”, ręczę za to.
Nie ma sensu pochylać się nad każdym numerem, bo nie ma słabego. Najmniej efektowna jest „Zima” Lipy, paradoksalnie najcieplejsza na albumie. Taki mamy klimat. Chłopak, który właśnie został młodym wilkiem Popkillera, wciąż jeszcze szuka stylu. Tu brzmi jak Bedoes po grubym bacie, co nie znaczy, że źle. Przyjemnie słyszeć, że w zbiorczych kawałkach ani Lipa, ani Onek87, ci najmniej doświadczeni, nie odstają. Równa forma leży u podstaw sukcesu krążka BOR, jednak nie tylko ona. Trzeba wskazać dobry podział ról. Bity są bardzo dobre, ale gdy Gedz dotknie się do produkcji, jeszcze zyskują. Style są bardzo mocne, niemniej słychać, że Joda jest wojownikiem, któremu przypadł szczyt formy (RetroN dał taki bit, że „LoL” to takie jego „Rack City”). Szpaku wnosi emocje i świetną rękę do refrenów, Kobik refleksję i najstaranniej napisane wersy. Świadomość ról nie oznacza oczywiście ich wymienności. Gedziula zawsze ogarnie refren jak trzeba. Kob może wjechać „Może mamy czarny PR jak BonSoul / Ale szmata i benzyna to wyśmienite combo”, po czym słyszymy Palucha z „tu gdzie podziały społeczne chowa propagandy lakier / Zwłoki prawdy wypływają na powierzchni morza afer” i to jest równie zajebiste, czuć na maksa ten „nowy trueschool”.
Osobny akapit należy się Sariusowi, który po piosenkowych odlotach stanął na nogi i rapuje jak generał. Linijki pokroju „Razem z całym swym składem potwierdzasz jedną zasadę / O karierach raperów mówią raperzy bez karier” są tu plutonem egzekucyjnym. Poza „Ziomem z papieru” polecam bardzo wejście w „Jestem blisko”, gdzie dokręca przyspieszenia i dobywa melodii w zdecydowanym bardzo flow. Pan raper.
Porównania BORCREW do Chillwagonu są oczywiste – dwie duże ekipy dzieliły właśnie scenę na śląskim festiwalu, wydały płyty w tym samym czasie. Poza tym słuchając takiego „Killoff”, gdzie na srogo popieprzonym, skrzypiącym trapie Szpaku wjeżdża nonszalancko „Robię butlę, potem butlę, potem butlę, potem aaa / Dzwonił Fryderyk by odebrać nas”, od razu staje przed oczami drużyna Borixona, ten typ humoru. Jeżeli macie czas tylko na jeden z albumów (naprawdę jest świat poza polskim rapem), to stawiałbym na BOR. Tu bity nigdy nie wymagają tego, żeby iść na kompromis z własnym gustem, a zamiast grupy wyluzowanych mordeczek przerzucających się grepsami, dostajemy częściej mocne, kompletne zwrotki posiadające swój błysk i swój ciężar zarazem. Poza tym sorry, Żabson nie ma w tym roku singla tak dobrego jak „Inzaghi” Kobika, Kizo płyty choć trochę tak dobrej jak „Orientorient” Jody (jedna z niespodzianek roku). Podczas gdy Paluch brzmi na „BORCREW ALBUM” jakby zostawiał sobie specjalnie mocne zwrotki, Borixon jakby improwizował swoje dopiero w studio, sama formuła nie pozwoliła mu rozwinąć skrzydeł. „chillwagon” przyda się na sylwestra, album BOR i na sylwestra, i na kaca po nim, i na siłownię 2 stycznia.
Marcin Flint
Ocena: 4/5