Arctic Monkeys – „AM”

Tata może być dumny.

2013.09.10

opublikował:


Arctic Monkeys – „AM”

Słuchając „AM” trudno uwierzyć, że Arctic Monkeys byli kiedyś ważną częścią indierockowej rewolucji, wojując dzielnie obok choćby The Strokes, Kasabian czy Franz Ferdinand. Oczywiście nie oni jedni się zmienili, ale w przypadku zespołu Alexa Turnera ta zmiana jest najbardziej widoczna. Z zahukanych dzieciaków, które błądziły wzrokiem po suficie, przeistoczyli się w pewnych siebie facetów, może nawet trochę macho.

Kluczem do rozważań na temat ewolucji Arctic Monkeys jest Josh Homme, lider Queens Of The Stone Age. To właśnie muzyk znany w pewnych kręgach jako Rudy Elvis otworzył Małpkom oczy na drugi brzeg oceanu i przeprowadził kilkuletni proces amerykanizacji ich muzyki, dzięki czemu muzyka grupy ewoluowała w stronę mainstreamowego rocka. „AM” jest zwieńczeniem dzieła. Mentalny ojciec kwartetu może być dumny ze swoich przybranych dzieci. O ile produkując „Humbug”, trzeci krążek Alexa Turnera i kolegów, Homme musiał ciągnąć muzyków za rączkę, o tyle dziś pojawia się jedynie jako mentor i gość w dwóch piosenkach – „One For The Road” i „Knee Socks”. Znakomicie spisał się zwłaszcza tym drugim. Wokal Homme’a znakomicie wypełnia przestrzeń w tej nieco transowej piosence.

Już pierwsze dźwięki otwierającego „AM” utworu „Do I Wanna Know?” mówią nam dużo o całej płycie. Niespieszne, ale pewne uderzenia perkusji, każdy dźwięk idealnie osadzony w przestrzeni. Żadnych zbędnych dźwięków, przypadkowych zagrywek, miotania się między kilkoma myślami jednocześnie. Idźmy dalej – „R U Mine” zachwyca nawet kilkanaście miesięcy po premierze (singiel pojawił się w lutym 2012 roku). Zespół brzmi jak walec, który powoli acz konsekwentnie, zrówna z ziemią teren, po którym jedzie. Stonerowe przestery, szarpany riff, gęsta perkusja – słowem totalne mięcho. Arctic Monkeys nie są już kapelą dla zbuntowanych nastolatków. Brytyjczycy celują bardziej w dojrzałych, pewnych siebie facetów, którzy cenią sobie muzyczną tradycję. Zero szczeniactwa, zamiast tego soczysty, męski rock’n’roll. Z jednej strony do bólu wyrazisty, z drugiej przyjazny radiu. Wysokie chórki i nacisk na melodie czynią „AM” niesłychanie przystępną mimo ogromnych ilości piasku, którym muzycy sypią nam po oczach. Nieco inaczej jest w balladowych „No. 1 Party Anthem” i „Mad Sounds” – pierwszy ma sobie coś z twórczości Paula McCartneya czy Eltona Johna, nad drugim unosi się folkowa atmosfera piosenek Boba Dylana. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie banalne „Snap Out Of It”, które miejscami brzmi jakby panowie chcieli na moment przywołać ducha starych czasów.

Gdyby zechcieć scharakteryzować ten materiał jednym słowem, na usta ciśnie się „seksowny”. Trafnym określeniem będzie także „taneczny”, choć może lepiej pasuje „bujający”. Rudy Elvis nazywał ją także nowoczesną, ale nowoczesność szybko się dezaktualizuje. Arctic Monkeys celują raczej w ponadczasowość, czerpiąc z dokonań muzyki kilku ostatnich dekad. „AM”  nie zasłużyła na pięć gwiazdek. Ale z drugiej strony Arctic Monkeys jeszcze nigdy nie byli tak blisko maksymalnej oceny. Pozostał im jeden krok – może zrobią go następnym razem.

Polecane

Share This