Mandolina, banjo – te instrumenty pojawiały się w twórczości Anity już wcześniej. Nigdy jednak nie miały one tak dużego znaczenia jak teraz. „Vena Amoris” to mozaika gatunków składających się na szerszy nurt – americana, do którego trafiają artyści spod znaku alternatywnego country, bluegrassu czy neofolkowego songwritingu. I tak na nowej płycie artystki pobrzmiewają echa twórczości Lambchop, Wilco czy Bon Iver, nie wspominając o klasykach gatunku – Johnnym Cashu czy Neilu Youngu. To chyba największy paradoks tej płyty – Anita Lipnicka proponuje amerykańską muzykę z polskimi tekstami. Paradoks, ale też największa siła, gdyż to osobliwe połączenie nadaje całości oryginalnego charakteru.
Polskie teksty w połączeniu z amerykańskim brzmieniem to nie jedyny liryczno – muzyczny kontrast. Kojące dźwiękowe ballady otrzymały często gorzkie teksty. I tak oparta w głównej mierze na dźwiękach gitary pedal steel piosenka „Gdy na mnie nie patrzysz” mogłaby stanowić wzorzec kołysanki, gdyby nie słowa „Nie widzisz mnie, zapadam się, do wewnątrz mnie zasysa”. Podobnie sprawa ma się z mocną deklaracją „Płaczę nad nami, płaczę, bo nie pragnę cię już” w tytułowym „Vena Amoris”. Z drugiej strony w tym akurat przypadku muzycznie odnajdziemy nastrój towarzyszący scenom pogrzebów w starych westernach. Skoro padają już tytuły, nie wypada nie wspomnieć o „Śnie Laury”. Najdłuższy w zestawie utwór stanowi osobną jakość. Artystka snuje piękną, pełną melancholii opowieść płynącą spokojnie po delikatnym, basowym podkładzie wzbogaconym dźwiękami wibrafonu. W końcówce pojawia się jeszcze nerwowy przester gitary, jeden z niewielu nieakustycznych dźwięków na płycie.
Artystka pozostaje wierna brzmieniom żywych instrumentów. Tak jak na poprzedniej płycie „Hard Land Of Wonder” dominował fortepian, tak tutaj przodują wymienione już mandolina, banjo i gitara pedal steel. O amerykańskie brzmienie zadbali muzycy z Wielkiej Brytanii. Kolejny paradoks.
Anita Lipnicka już dawno temu sama usunęła się z mainstreamu. Tą płytą na pewno do niego nie wróci, ale to pod każdym względem dobrze, bo ona sama ma zupełnie inne ambicje. Wokalistka mimo bogatej dyskografii (to jej piąta solowa płyta, do tego dochodzą trzy albumy z Johnem Porterem, wcześniej płyty z Varius Manx), wciąż ewoluuje, szuka. Tym razem znalazła, „Vena Amoris” to urzekająca i spójna płyta, za którą zaczyna się tęsknić już kilka minut po wybrzmieniu ostatniego dźwięku.