Jestem pewien jedynie tego, że zagrano cover AC/DC pt. „TNT” – tam w refrenie ten jednosylabowy wyraz powtarza się kilkanaście razy, więc się jakoś domyśliłem… Postanowiłem zapytać przez telefon fachowca (realizatora odpowiedzialnego za dźwięk ze sceny na kilku najważniejszych polskich festiwalach), czy gdzieś na Stadionie nie ma tego masakrującego echa. Owszem – odpowiedział kolega – w kafeterii na drugim piętrze i w schowku na szczotki… Wiedząc już, że jestem skazany na problemy w odbiorze akustycznym, postanowiłem skupić się na obrazie. Wokalista Joey Belladonna bezsprzecznie jest w dobrej formie głosowej, ale zaczyna mieć problemy z poruszaniem się. Jego ruch sceniczny nie przypominał młodzieńczego galopu Micka Jaggera lecz bardziej Ozzy’ego jakieś dziesięć lat temu… Basista Frank Bello to z kolei niezwykle rozrywkowy człowiek, który na zapleczu przy wymianie gitar wyczyniał różne krotochwile w stylu popisów tanecznych w parach czy łapaniu od tyłu za klejnoty technicznego, który pochylony coś tam regulował w sprzęcie. Po drugiej stronie sceny, gdzie miał swój zakątek Scott Ian, wszystko dla odmiany przebiegało w skupieniu i bez żartów. Anthrax grał przez godzinę. Jak wypadli? Nie mam pojęcia, ale w y g l ą d a ł o to całkiem nieźle…
W przerwie na instalację kolejnego zespołu na telebimach pokazywano zachęty do głosowania SMS na utwór, który gwiazda wieczoru ma włączyć do bisów. Cena 2,44 zł VAT za SMS nie była zbyt wygórowana, więc wielu zgromadzonych na stadionie fanów skorzystała z tej okazji. Co ciekawe, obok mnie na trybunie siedzieli technicy sieci komórkowych monitorujący na bieżąco dostępność połączeń. Jak wiadomo, na dużych imprezach sieć komórkowa potrafi się zatkać. Tutaj dbano o to, by tak się nie stało i każdy chętny mógł bez przeszkód oddać głos…
Gdy wyszedł na scenę Alice In Chains, brzmienie lekko się poprawiło. Nie, echo nie znikło bynajmniej, ale zespół grał dłuższe dźwięki z bardziej schowaną w miksie perkusją. Poza tym im bardziej wypełniała się płyta i trybuny, tym więcej pogłosu ulegało wytłumieniu. Tak więc warunki do słuchania wciąż były skandaliczne, ale przynajmniej można było odróżnić utwory od siebie. Kwartet z Seattle zaczął od „Them Bones”, po czym zaprezentował listę przebojów, w której kompozycje klasyczne przeplatały się z nowymi utworami. Zatem było „Down In The Hole”, zaraz potem „Man In The Box”, wcześniej „Check My Brain”, pod koniec nowy „Stone” i przebojowa końcówka – „No Excuses”, „Would?” i „Rooster”. Wokalista William DuVall bardzo dobrze i czysto śpiewał, również w harmoniach z Jerrym Cantrellem. To zresztą znak firmowy zespołu, podobnie jak niebanalne linie basowe Mike’a Ineza, których jednak nie dane mi było usłyszeć, bo do uszu dochodziło jedynie zwielokrotnione dudnienie. To, co względnie dobrze było słychać to ballada „Nutshell”, zadedykowana zmarłemu wokaliście Layne`owi Staleyowi.
Gwiazda wieczoru wyszła na scenę jakiś kwadrans po dziewiątej i rozpoczęła serwowanie wiązanki przebojów skomponowanej przez fanów w drodze internetowego głosowania. Zestaw utworów nie zawierał w zasadzie niespodzianek. Jedyne „nietypowe” utwory, które wytypowano kalifornijczykom do wykonania to „Unforgiven”, „Orion”, „Whiskey In The Jar”, czy „The Call Of Ktulu” wygłosowane esemesami na bis. Zespół wydawał się być w lepszej formie, niż na ostatnim Sonisphere. James Hetfield nie był przeziębiony, a Kirk Hammett miał chęć i formę, by grać na gitarze. Tak przynajmniej się wydawało, gdy z zaangażowaniem i bez kiksów zagrał solówkę w „Ride The Lightning”. Dobre wrażenie popsuł niedługo potem w „Unforgiven”, który nie leży Metallice zupełnie w wykonaniach na żywo. Trzeba oddać sprawiedliwość, że nie jest to kompozycja koncertowa, o złożonej strukturze brzmieniowej, ale to co zaprezentował w niej Kirk Hammet wraz ze swoim technikiem przełączającym na zapleczu brzmienia, woła o pomstę do nieba. Czy skoro się tak rozpisuję o dźwięku ze sceny, to znaczy że było dobrze słychać? Nic podobnego, ale płytę stadionu pokrywał szczelny ludzki dywan, który znacznie poprawiał odbiór wysokich i średnich tonów. Akustycy też robili co mogli, wykorzystując najnowszej generacji cyfrową technikę sterującą nagłośnieniem. Ale bas, perkusja, szybkie partie gitar – to wszystko wciąż się zlewało, przypominając koncerty na pierwszym Torwarze ćwierć wieku temu. Technice sporo zawdzięcza też perkusista Lars Ulrich, który wykorzystując tzw. triggery skonfigurował swoją perkusję tak, by dawała pełny, ostry dźwięk z samplera, nawet przy niezbyt dynamicznym ataku pałkami na bębny. Pozwala to trochę oszczędzać siły, ale nic za darmo. Sterowanie dynamiką praktycznie znika i niewiele poza łupu-cupu wychodzi z głośników. Inna sprawa, że na koncert na stadionie, to akurat zupełnie wystarczy. Natomiast nie potrafię zaakceptować patentu z przyśpieszaniem końcówki „One”, tak żeby nie musieć wygrywać tych znakomitych sekstoli (nie mających wiele wspólnego z seksem akurat…), które zbudowały cały utwór i się z nim kojarzą. Lars od jakiegoś czasu regularnie kaszani ten fragment, tak też się stało na Stadionie Narodowym. Może warto skorzystać z propozycji Dave’a Lombardo i wziąć parę lekcji?
Myślę, że koncert miał prawo się podobać wszystkim tym, którzy byli nastawieni na widowisko i dobrą zabawę. Przyjąwszy kilka (bezalkoholowych) piw, które były dostępne bez kolejki w wielu punktach i zagryzłszy hot-dogiem lub zapiekanką, można było spędzić miło popołudnie i wieczór. Jeśli ktoś – jak ja – nastawiony był na słuchanie muzyki na żywo, może czuć się zawiedziony. Artyści nie są niczemu winni, zaprezentowali się zawodowo, koncerty zaczynały się i kończyły punktualnie, grali z pełnym zaangażowaniem i dla publiczności. Zatem do czasu, gdy ktoś nie obije Stadionu Narodowego milionem kartonowych wytłoczek do jajek, proponuje skupić się na oglądaniu zawodowych zdjęć niejakiego Tarasa, dołączonych do niniejszego tekstu. To najpiękniejsze wspomnienie Sonisphere 2014 w Warszawie.