White Lies: Graliśmy na szczycie góry w Soczi (wywiad)

Wasz.txt: Czytelnik CGM rozmawia z perkusistą White Lies.


2013.11.26

opublikował:

White Lies: Graliśmy na szczycie góry w Soczi (wywiad)

Poetycki, żywy i treściwy, tak w trzech słowach opisuje perkusista White Lies  Jack Lawrence-Brown (na zdjęciu) trzeci album zespołu zatytułowany „Big TV”. O nowej płycie, procesie jej powstawania oraz planach na przyszłość rozmawiałem z Jackiem Lawrencem-Brownem przed koncertem w warszawskiej Stodole.

Wczoraj zagraliście koncert w Poznaniu. Jak was przyjęła polska publiczność tym razem?



Bardzo nam się podobało. Uważam, że Poznań jest świetny. Minęło już dużo czasu od naszego ostatniego koncertu w Polsce. Mamy w Waszym kraju bardzo wiernych fanów. Pierwsze 5-6 rzędów to byli tak zwani „superfani”. Mięli ze sobą nasze t-shirty, plakaty, specjalnie przygotowane flagi, wszystkie tego rodzaju rzeczy. W Europie Polska jest prawdopodobnie jednym z dwóch krajów, gdzie fani są dla nas tak bardzo oddani. Robią własne koszulki, przynoszą nam prezenty to jest wspaniałe! Pamiętam nasz pierwszy koncert w Polsce, na festiwalu Open`er w 2009. Mało brakowało, a nie zagralibyśmy wtedy koncertu, ponieważ nasz autokar się zepsuł, byliśmy zmuszeni kontynuować pięciogodzinną podróż w taksówce. Gdy dotarliśmy na miejsce, nie mięliśmy czasu na żadne przygotowanie czy też rozgrzewkę. Byliśmy przekonani, że to nie będzie najlepszy koncert. Jednak gdy wyszliśmy na scenę, 20 tysięcy ludzi zaczęło szaleć. Zrozumieliśmy wtedy, że Polscy fani nas lubią i to miejsce, do którego zdecydowanie będziemy wracać.

Bardzo czekałem na ukazanie się Waszego trzeciego albumu „Big TV”. Uważam, że jest to jeden z najlepszych albumów tego roku. Czy mógłbyś mi opowiedzieć o procesie jego powstawania?



To było dla nas zupełnie nowe wyzwanie. Szczerze mówiąc zajęło nam to wieki. Przez cały czas tylko koncertowaliśmy albo nagrywaliśmy płyty. Tak było przez 4-5 lat. Jak mieliśmy nagrany materiał, ruszaliśmy w trasę na rok lub półtora roku, później kolejny album i kolejna trasę. Efekt tego był taki, że byliśmy totalnie wyczerpani. Gdy rozpoczął się okres świąteczny w zeszłym roku, postanowiliśmy wziąć trochę wolnego, aby odpocząć i nabrać dystansu. Wszyscy mieszkamy w Londynie, więc widywaliśmy się regularnie. Mogliśmy odpocząć, poprzebywać ze sobą i przede wszystkim nie myśleć o żadnych zobowiązaniach. W okolicach wakacji Charles (Cave, basista grupy – przyp. red.) miał już parę tekstów gotowych. Razem z Harrym (McVeigh, wokalista) zaczęli myśleć nad akordami i muzyką. Gdy przysłali mi wersje demo zacząłem pracować nad partiami perkusyjnymi. Przygotowanie materiału zajęło nam około trzech miesięcy. Następnie przez kolejne dwa miesiące wraz z producentami kończyliśmy miksy. Dopiero w styczniu byliśmy w pełni usatysfakcjonowani z tego, co udało nam się osiągnąć. Wtedy udaliśmy się do Belgii, aby już nagrać cały materiał. Cały proces, od tekstów do efektu końcowego, trwał około dziewięciu miesięcy. Dzięki temu, że przez ostatnie kilka lat pracowaliśmy tak ciężko, mogliśmy bez żadnej presji skupić się tylko na muzyce.

 

Porównując proces tworzenia waszego pierwszego albumu z ostatnim – co najbardziej uległo zmianie?



Na pewno jest coś wspólnego między tymi albumami. Przede wszystkim producentem „To Lose Myself” był Ed Buller. Wyprodukował on również nasz ostatni album. Co jest ciekawe, obie płyty zostały nagrane w ICP Studios w Brukseli. To jedyne wspólne cechy. Gdy nagrywaliśmy pierwszy album, sami nie wiedzieliśmy, jak się za to zabrać. Weszliśmy do studia z pięcioma piosenkami – „Death”, „E.S.T.”, „Farewell to the Fairground”, „A Place to Hide” i “From the Stars”. Tylko te piosenki mieliśmy gotowe. Kolejne pięć musieliśmy napisać podczas pobytu w Brukseli. Staraliśmy się desperacko nagrać album i pisać nowe utwory w tym samym czasie. To było dla nas bardzo stresujące doświadczenie. Nikt z nas nie wiedział, czy to co robimy, jest ok.

Podczas nagrywania ostatniej płyty największą różnicą dzielącą ją z pierwszym albumem była pewność siebie. Tym razem wiedzieliśmy dokładnie, co chcemy osiągnąć i – przede wszystkim – jak się za to zabrać. Gdy weszliśmy do studia, nie było paniki. Mogliśmy po prostu czerpać radość z całego procesu pracy.  Nie zrozum mnie źle, uważam, że „To Lose Myself” to świetny album i jesteśmy z niego bardzo dumni. Praca nad nim jednak nie należała do najprzyjemniejszych. Mieliśmy wtedy po 19 lat, co kilka dni w studiu zjawiał się ktoś z wytwórni, aby upewnić się czy ciężko pracujemy. Tym razem weszliśmy sami do studia na miesiąc bez żadnej presji. Bardzo miło spędziliśmy razem czas. Myślę, że to jest najlepszy sposób na nagranie dobrej płyty.

Która piosenka na nowym albumie pochłonęła wam najwięcej czasu?



Jedyną piosenką, którą musieliśmy trochę podrasować do występów na żywo, ponieważ wydawała nam się za wolna, była „Getting Even”. Był to również nasz pierwszy singiel, który wydaliśmy. Ta piosenka zajęła nam wieki, nim doszliśmy do takiej wersji, z której wszyscy byli zadowoleni. Zmienialiśmy tempo minimum dziesięć razy, nagrywaliśmy nowe partie po kilka razy, aby wyszło jak najlepiej. Zabawne jest to, że „Getting Even” była jedną z pierwszych demówek, które mieliśmy gotowe. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego. Warto było nad nią popracować.

Spróbuj opisać nowy album tylko w trzech słowach.



„Poetycki”, ponieważ teksty są bardzo narracyjne. Uważam, że to najlepsze teksty, jakie Charles do tej pory napisał. Powiedziałbym, że „żywy”, ponieważ większość muzyki była nagrywana w studiu na żywo, bez żadnych ulepszeń. Tylko nasza trójka grająca razem w małym pokoju. Jako ostatnie – „treściwy”, ponieważ jest to nasz najkrótszy album, ale ma najlepsze piosenki, więc nie musieliśmy nic więcej dodawać.

Wasze koncerty są bardzo charakterystyczne. Przykładacie dużą uwagę do każdego szczegółu. Jakie było najdziwniejsze miejsce, w którym zdarzyło Wam się zagrać koncert?



W zeszłe wakacje zagraliśmy koncert w Rosji na szczycie góry. W Soczi gdzie w przyszłym roku będą się odbywać zimowe Igrzyska Olimpijskie. Nasz koncert był częścią jednego z festiwali. Było to niezapomniane przeżycie. Temperatura na scenie wynosiła -10 stopni. Wszyscy byli ubrani w narciarskie kombinezony itp. Ja nie miałem wcześniej styczności z sportami zimowymi, więc zagrałem koszuli i jeansach. Zamarzałem, ale to było niesamowite, że graliśmy na szczycie ogromnej góry.

Jesteście wzorami do naśladowania dla wielu młodych zespołów. Jaką dałbyś im radę, aby zaszły tak daleko jak wy i aby ich marzenia się spełniły?



Bardzo ważne jest, aby robić jak najwięcej, kiedy jest się młodym. My zaczęliśmy tworzyć muzykę w wieku 15 lat, pogrywając sobie tu i tam dla zabawy.  Stawaliśmy się coraz lepsi i pewniejsi siebie w tym, co robimy. Myślę, że dla młodego zespołu ważne jest, aby występować jak najwięcej na żywo przed widownią. Nawet jeśli grają tylko covery. Doświadczenie jest zupełnie inne, jeśli grasz w garażu, gdy nikt cię nie ogląda. Wtedy jest się zawsze lepszym, niż jeśli byś występował przed publicznością po raz pierwszy. Bardzo ważne jest zbieranie doświadczenia grając na początku dla małej widowni i rozwijać się z każdym kolejnym koncertem. Dobrze aby też bardzo poważnie przemyśleć materiał, który chcemy udostępnić online. Ponieważ jak już to zrobimy, zostanie tam na zawsze. Lepiej jest dać sobie trochę czasu, aby być w 100% pewnym swojej pracy i być z niej dumnym.

Jeśli ktoś napisałby biografię zespołu White Lies, jak myślisz, jaki powinna ona mieć tytuł?



Nasz zespół przez ostatni rok wypracował swoje własne motto w porównaniu do teg,o jak się ubieramy i jak wyglądamy z naszymi osobistymi higienicznymi nawykami. Jeśli chodzi o wybór ciuchów to jesteśmy bardzo leniwi. Zwykle nie przykładamy zbyt dużej uwagi do tego, co mamy na sobie. W rzeczywistości przez kilka dni nosimy te same rzeczy. Ja zawsze zabieram ze sobą w trasę 10 czarnych t-shirtów, 3 pary czarnych jeansów, kilka par butów oraz moje czadowe skarpetki. Jeśli chodzi o higienę osobistą to bardzo dużo pieniędzy wydajemy na kosmetyki pielęgnacyjne. Lubimy czuć się świeżo i czysto. Jesteśmy czystym zespołem! Nasze motto brzmi: „wyglądać przyzwoicie i pachnieć niesamowicie!” Myślę, że to byłby całkiem fajny tytuł na biografię!

Przez ostatnie kilka lat osiągnęliście bardzo dużo. Jakie jest największe marzenie dla zespołu na przyszłość?  



Marzeniem dla nas jest, abyśmy mogli tworzyć muzykę taką, jaką chcemy. Mieć kogoś, kto będzie chciał ją wydać, albo wydawać ją sami. Szczerze mówiąc to nie ma znaczenia. W dzisiejszych czasach bardzo łatwo jest dotrzeć do ludzi. Chcielibyśmy koncertować tak długo jak to możliwe. Nie mamy jakiś wygórowanych ambicji, aby wyprzedawać stadiony czy areny. Zdarzyło nam się wcześniej zrobić trasę headlinerową po arenach. Było to porządku jednak ja zawsze preferowałem bardziej tej wielkości jak np. warszawska Stodoła. W takich miejscach jest dużo lepszy klimat, łatwiej jest nawiązać kontakt z publicznością. Ta trasa od samego początku jest niesamowita. Każde miejsce, w którym graliśmy było takie jak sobie to wyobrażaliśmy.

Polecane