Riverside: pierwsza biografia i wytrwałość w dobie „talent show”

Rozmowa z autorem biografii grupy Riverside.


2015.06.15

opublikował:

Riverside: pierwsza biografia i wytrwałość w dobie „talent show”

Nie jest wielką tajemnicą, że Riverside obchodzić będzie w przyszłym roku piętnastolecie swojego istnienia. Polski zespół z pogranicza rocka i metalu progresywnego jest już legendą na międzynarodowej scenie muzycznej, o którego sukcesie świadczą wysokie pozycje na listach bestsellerów oraz ponad 400 koncertów m.in. w Stanach Zjednoczonych, Meksyku i wielu krajach Europy Zachodniej. O historii grupy oraz pracach nad pierwszą oficjalną biografią zespołu rozmawiamy z jej autorem, Maurycym Nowakowskim.

Duda, Grudziński, Kozieradzki czy Łapaj? Pytam, który muzyk Riverside miał największy wpływ na międzynarodowy sukces formacji. Zdania fanów są podzielone, jakie jest twoje zdanie?

Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Fenomen wielu zespołów opiera się na tym właśnie, że tworzą pewną całość, a nie jedynie zlepek kilku muzyków. Proszę zwrócić uwagę choćby na historię Genesis i na twórczość solową członków tego zespołu. Phil Collins, Mike Rutherford pod szyldem Mike and the Mechanics czy Tony Banks, wszyscy oni mają obszerne solowe dyskografie, ale ich płytom, często bardzo dobrym, zawsze czegoś brakowało. To właśnie kolektywność była ich największym atutem, która to cecha najmocniej zbliżyła muzyków i publiczność. Genesis stało się czymś więcej niż sumą talentów poszczególnych członków tego zespołu. Muzycy nie tylko wzajemnie się uzupełniali, ale też stymulowali własną kreatywność, co w efekcie poprowadziło ich do prawdziwie unikalnych rezultatów. Wierzę, że z Riverside jest bardzo podobnie, choć ta współpraca odbywa się na nieco innej płaszczyźnie.



Maurycy Nowakowski, foto: archiwum prywatne

Jakie zatem role przypisałbyś członkom Riverside?

Większość muzycznych impulsów wypływa z Mariusza Dudy, który jest rodzajem muzycznego reżysera, ale to Michał Łapaj jest najlepszym instrumentalistą, prawdziwym wirtuozem klawiatur. Piotrek Grudziński gra z kolei z wielkim uczuciem, kilkoma szarpnięciami strun potrafi poruszyć słuchacza, a Piotrek Kozieradzki wprowadza do ich muzyki niespotykaną w rocku progresywnym moc i dynamikę. Każdy z nich jest inny i wnosi do zespołu coś unikalnego, ale jest też między nimi specyficzna chemia, pewna nieuchwytna płaszczyzna porozumienia i to ona w największym stopniu stanowi o wyjątkowości tego składu. Choć sam w pewnym sensie się tym zajmuję, nie polecam rozbierania tego zespołu na części. To trochę jak z rozbieraniem zegarka w celu ustalenia, który element jest najważniejszy. Pisząc biografię Riverside wychodzę z założenia, że całej czwórce należy się jednakowe zainteresowanie i szacunek. Po wielu godzinach rozmów z chłopakami wiem, że w Riverside zeszły się drogi wyjątkowo utalentowanych ludzi, gotowych do poświęceń i mających świadomość wspólnego celu.

Ekwador, Meksyk, Brazylia, Argentyna, Chile, Izrael – to tylko kilka egzotycznych krajów, w których publiczność dosłownie błaga o kolejne koncerty zespołu z Warszawy. Ty masz ich na co dzień, możesz zaglądać do ich lodówek i jeździć tym samym vanem. Pragniesz pokazać magię Riverside, czy może rozprawić się z poglądowymi opiniami na temat członków zespołu?

To zabawne, że mówisz akurat o lodówce. Faktycznie zdarzało mi się korzystać z gościnności choćby Piotrka Grudzińskiego, ale zwróciłbym tu uwagę na jedną bardzo ważną kwestię – rozmowy przy wspólnym posiłku mają zupełnie inny charakter. Łatwiej jest wtedy o swobodę. Wypracowuje się zaufanie, bez którego bardzo trudno w pełni zrozumieć drugiego człowieka. Wtedy nawet zielona dioda leżącego między talerzami dyktafonu niczego nie jest w stanie zepsuć. Magia nigdy jakoś specjalnie mnie nie pociągała. Zawsze natomiast chciałem wiedzieć jak dany problem wygląda „od kuchni” – kto gotował obiad i dlaczego tak niewielu kucharzy potrafi stworzyć ten wyjątkowy smak. Kiedy dowiadywałem się jak powstawały moje ulubione zespoły, jak pisano ukochane płyty, jakie relacje łączyły muzyków i jak wyglądała organizacja niezapomnianych koncertów, mój szacunek dla artystów rósł jeszcze bardziej. To potęguje apetyt. Wierzę, że to właśnie w gestii biografa jest uchylenie rąbka tajemnicy i pokazanie świata z perspektywy człowieka, a nie sukcesu, który osiągnął. To wszystko ma ogromne znaczenie nie tylko dla fanów zespołu, ale i dla ludzi, którzy zechcą kiedyś zrozumieć istotę Riverside.



Mariusz Duda, foto: Radek Zawadzki

Jest wielu uznanych muzyków, którzy ciągle nie doczekali się własnej biografii. Dlaczego Riverside?

Bo to znakomity i bardzo wyjątkowy zespół, którego droga jest wartością samą w sobie. To jest dla mnie prawdziwa alternatywa dla głównego nurtu muzycznego. Warto o tym szczegółowo opowiedzieć, dla przyjemności sympatyków zespołu oraz w nagrodę dla samych twórców.

Jaka to będzie książka?

Ta historia zadziwiająco przypomina klasyczne historie rockowych bandów z lat siedemdziesiątych. Kilku utalentowanych facetów spotyka się, aby razem tworzyć muzykę, nie zastanawiają się nad wizerunkiem, nie udają kogoś kim nie są, po prostu razem grają i tę samą energię pragną przekazać publiczności. To dziś rzadkość. Większość współczesnych biografii jest wyreżyserowana, sztuczna, wycelowana w konkretny target. W dobie kultury „talent show” mam wrażenie, że nawet Led Zeppelin przepadłby z kretesem, nikt by się nie poznał na tej grupie, a Jimmy Page usłyszałby zapewne, że nie ma pomysłu na siebie. Żyjemy w czasach kiedy ten marketingowy „pomysł na siebie” stał się ważniejszy od samej muzyki. Ważniejszy niż talent, niż wizja artystyczna, umiejętność komponowania dobrych, zapadających w pamięć utworów. Masowo stawiamy na ludzi odtwórczych na siłę robiąc z nich artystów. Tymczasem losy Riverside przekonują, że jednak kariery bez udziału mainstreamowych mediów i wielkich wytwórni muzycznych są możliwe, że nie jesteśmy skazani na muzykę z esemesowego głosowania. Losy Riverside, to historia „pod prąd”, gdzie talent i praca mają większą siłę, niż układy i masowy gust telewidzów.

Kiedy narodził się pomysł stworzenia biografii zespołu? Czy to aby nie za wcześnie na takie wydawnictwo?

O tym, że kiedyś napiszę o Riverside wiedziałem już wiosną 2004 roku, we wrocławskim klubie Kolor. Choć widziałem ich wtedy po raz pierwszy, już wówczas miałem przeczucie, że to zespół, który zapisze się w historii rocka. Byli jeszcze amatorami, hobbystami, nie utrzymywali się z muzyki. Pamiętam, że jeździli wtedy na koncerty rozklekotanym busem, mieli zaledwie dwóch technicznych i sami rozkładali sprzęt. Grali natomiast jak profesjonaliści i mieli świetny materiał. Ich muzykę nazwałbym wtedy mieszanką bardzo inteligentnego artrocka i progmetalu, która robiła piorunujące wrażenie. Publiczność, jeszcze wówczas niezbyt liczna, była zachwycona. Wyszedłem z klubu oniemiały. Byłem fanem rocka progresywnego, ale słuchałem głównie starych zagranicznych zespołów: Genesis, Pink Floyd, Jethro Tull, Marillion, Porcupine Tree. Tymczasem na własnym podwórku znalazłem prawdziwy diament, nowoczesną progresję, o której kiedyś tylko marzyłem. Większość znaczących grup dostawało swoją pierwszą biografię przed piętnastoleciem. Genesis i Pink Floyd po raz pierwszy opisane zostały jeszcze w latach 70. Porównanie te są być może nieco na wyrost, ale gdyby porównać statusy tych grup z uwzględnieniem okoliczności, okazałoby się, że Riverside jest dziś dla muzycznych poszukiwaczy czymś w rodzaju współczesnego Pink Floyd.

Nie miałeś wtedy ochoty, by poświęcić im kilku dodatkowych słów?

Pierwszą, jeszcze wówczas dużo skromniejszą biografię napisałem już dwa lata po tym koncercie, wiosną 2006 roku. Opublikowałem ją pod tytułem „Sen na jawie” na portalu Fabrica Librorum. Dwa lata później praktycznie ten sam tekst trafił na oficjalną stronę Riverside, gdzie do dziś, regularnie aktualizowany, pełni funkcję oficjalnej biografii internetowej. Pomysł na książkę, już poważną, wnikliwą, szczegółową biografię pojawił się dwa lata temu. Pamiętam burzliwą rozmowę z chłopakami z zespołu, na zapleczu wrocławskiego klubu Alibi po koncercie Riverside w czerwcu 2013 roku. Rozmawialiśmy do 4 nad ranem, padały różne argumenty, snuliśmy różne scenariusze. Pamiętam, że Mariusz, Mittloff i Michał dali zielone światło dla tej biografii. Ostatecznie na pomysł przystał również Piotrek Grudziński, który początkowo miał pewne wątpliwości. I tak to się wszystko zaczęło.



Piotr Kozieradzki, foto: Radek Zawadzki

Co było najtrudniejsze w pracy nad biografią?

Główną trudnością w tego typu pracach jest uzgodnienie chronologii niektórych wydarzeń. Może trudno w to uwierzyć, ale nawet po kilkunastoletnim okresie aktywności Riverside niełatwo jest ustalić pewne fakty i umiejscowić zdarzenia na osi czasu. Rzadko mam do czynienia z jednomyślnością. Dobrze, że robimy tę książkę teraz, a nie za kolejne dziesięć lat. Rozbieżności byłyby jeszcze większe, a pewnych spraw prawdopodobnie nigdy nie udałoby się już ustalić. Druga sprawa, która wymaga już stricte literackiego wysiłku, to ubranie ciągu wydarzeń w pewne bloki „ideowe”. Nie lubię biografii budowanych na kształt kalendarium. Szukam idei łączących poszczególne wydarzenia w większe bloki. Wtedy historia jest logiczna, zrozumiała i lepiej się ją chłonie.

Jesteś autorem biografii m.in. Phila Collinsa, Petera Gabriela oraz grupy Genesis, jak wyglądała praca nad tymi projektami? W jaki sposób różniła się od pracy z Riverside?

Różnica jest zasadnicza, tamte genesisowskie biografie były owocem twórczej pracy na źródłach. Dorobiłem się bardzo obszernego archiwum głównie angielskich materiałów, często niedostępnych na polskim rynku, które analizowałem i to na ich podstawie tworzyłem biografie. Pisząc o Collinsie i Gabrielu w wielu sprawach miałem związane ręce, byłem zdany na wiedzę już przez kogoś zdobytą, nie mogłem postawić własnych pytań i to stało się zasadniczym problemem. W pracy nad biografią Riverside mogę dotrzeć do wielu naocznych świadków najważniejszych wydarzeń. To wielki komfort, z którego chętnie korzystam.



Piotr Grudziński, foto: Radek Zawadzki

Wiedza muzyczna i znajomość branży pomaga, czy przeszkadza ci w pracy nad biografią? Ostatecznie jesteś zadeklarowanym fanem zespołu.

Nie wiem, czy na tym etapie życia w ogóle określiłbym siebie mianem fana kogokolwiek, choć formalnie jestem związany z oficjalnym fanklubem zespołu. Nie wieszam już plakatów na ścianach i nie kolekcjonuję autografów. Dużo bardziej pasuje do mnie określenie „sympatyk”. Wracając jednak do pytania, wiedza muzyczna zdecydowanie pomaga. Łatwiej jest interpretować bieżące zjawiska w kulturze i muzyce, gdy zna się historię. Nie można rozpatrywać losów i dorobku Riverside w oderwaniu od dokonań takich grup jak Porcupine Tree, Pink Floyd, Dream Theater, Archive, Tool, czy The Mars Volta. W latach dwutysięcznych zrodziła nam się nowa elita rocka, tzw. postprogresywna, a zespół Riverside stanowi jej część.

Jacy prywatnie są członkowie Riverside?

Są skromni i ciągle jakby lekko zdziwieni własnym sukcesem. Wysiłek jaki włożyli w rozwój zespołu sprawił, że jest w nich dużo pokory. Piotrkowi Grudzińskiemu słowo „kariera” prawie nie przechodzi przez gardło. Dla niego Riverside to przede wszystkim przygoda. Złote płyty, tysiące ludzi na koncertach, występy u boku wielkich gwiazd, koncert w „trójce”, szczyt listy przebojów Marka Niedźwieckiego, czy wreszcie sam fakt utrzymywania się z gry, nie mają tu znaczenia. Paradoksalnie to on właśnie sprawia wrażenie najskromniejszego członka grupy, choć cecha ta pasuje do wszystkich członków zespołu. Bardzo jasno tłumaczył mi to Michał Łapaj – jego zdaniem za sukcesem Riverside kryje się niezwykle solidny fundament w postaci ciężkiej pracy i to właśnie świadomość tej drogi jaką przeszli, powoduje, że twardo stąpają po ziemi. Nie grozi im żadna „sodówa”, bo doskonale wiedzą ile wysiłku musieli włożyć w to, aby dotrzeć tam gdzie są teraz. To nie była marketingowa winda, która ich porwała i wywiozła na szczyty popularności. Rozwój Riverside przebiegał powoli, stopniowo, z płyty na płytę, z trasy na trasę. Inaczej, niż w przypadku popowych gwiazd, zawdzięczających sukces przede wszystkim marketingowemu wsparciu, który sprawia, że stajesz się znany zanim jeszcze cokolwiek osiągniesz.

Rock progresywny nigdy właściwie nie wyszedł z „podziemia” – Riverside mimo rozgłosu i tysięcy fanów pozostaje zjawiskiem niszowym. Biografia pomoże zespołowi i przypieczętuje jego pozycję na gruncie muzyki rockowej?

Rock progresywny miał swoje mainstreamowe pięć minut na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, ale faktycznie ten gatunek cechuje pewna niszowość. W ogóle mamy w ostatnich dekadach do czynienia ze swoistą banalizacją przekazu muzycznego i trudno przebić się z materiałem o nieco obszerniejszej zawartości artystycznej. Z nisz nie warto dziś wychodzić, trzeba raczej walczyć o ich rozwój. Nawet jeśli czołowe media od kilkunastu lat ignorują istnienie rocka progresywnego i czołowi przedstawiciele nurtu nie występują telewizjach śniadaniowych, publiczność poszukuje takiej muzyki, dociera do niej własnymi kanałami, a nisza dynamicznie się rozrasta. Wystarczy spojrzeć na frekwencję na niedawnych koncertach Anathemy i Stevena Wilsona w Łodzi i Krakowie. Na obu tych biletowanych i nietanich imprezach stawiło się po kilka tysięcy słuchaczy, a pamiętam czasy, dekadę temu, gdy Anathemę we wrocławskiej WZ-tce oglądało może 500-600 osób. Gdy w 2003 roku ukazała się płyta „Out of Myself” zespołem Riverside zainteresowało się nie więcej niż 2 może 3 tysiące ludzi skupionych wokół audycji radiowych typu minimax Piotra Kaczkowskiego, czy Noc Muzycznych Pejzaży Piotra Kosińskiego. Liczba ta na przestrzeni lat wzrosła do około 100 tys. fanów na całym świecie. Nowy album Riverside „Love, Fear, and the Time Machine”, którego demo miałem już okazję przesłuchać, może tę liczbę tylko powiększyć i będzie to raczej mnożenie niż dodawanie.



Michał Łapaj, foto: Radek Zawadzki

Nie boisz się krytyki ze strony fanów zespołu? Wielu z nich traktuje Riverside w sposób szczególny – przyrównując talent kwartetu do tuzów muzyki z pogranicza różnych nurtów, choćby Archive, czy Stevena Wilsona.

Nie pisałbym książek, gdybym bał się krytyki. Szczególnie jeśli chodzi o fanów, to przecież dla nich będzie ta biografia. Oczywiście liczę się z tym, że nie zadowolę wszystkich. Skupiam się na tym, żeby przedstawić historię prawdziwą, nie odcinającą się od tematów trudnych, ważnych dla zrozumienia twórczości Riverside.

Z jakimi wyrzeczeniami musi się liczyć biograf?

Biograf jest jak powiernik – cały czas przekonuje cię, że warto wyznać mu swoje grzechy. Czasem dowiaduję się rzeczy z kategorii „off the record” i choć chciałbym użyć ich w swojej opowieści, nie złamię niepisanej zasady wzajemnego zaufania. To tutaj rysuje się jedna z zasadniczych granic między dziennikarzem, a biografem – ten pierwszy poszukuje sensacji, ten drugi jest trochę terapeutą, a trochę przyjacielem. Wolę być bliżej, nawet kosztem utrzymania pewnych faktów w tajemnicy. Muszę balansować między ciekawością czytelników, a szacunkiem dla bohaterów opowieści. Taki trochę literacki taniec na linie.

Co po biografii Riverside?

Zwykle dzielę czas na biografię i beletrystykę, i zdarza mi się pisać dwie książki jednocześnie. Dwa lata temu wydałem pierwszą powieść – sensację z elementami political fiction o korupcji w polskim futbolu pt. „Okrągły przekręt” – jesienią tego roku, jeszcze przed premierą biografii Riverside, ukaże się druga powieść, tym razem kryminalna. Zawsze traktowałem pisanie jak bardzo wdzięczne narzędzie, które można wykorzystywać na wiele różnych sposobów. Jeśli chodzi o biografie, to niestety na polskim rynku muzycznym widzę tylko kilku artystów, o których chciałbym jeszcze napisać. Więcej ciekawych postaci dostrzegam w świecie filmu, stąd też moje plany poszerzenia repertuaru literatury non-fiction o polskie kino.

Polecane

Share This