foto: kadr z materiału wideo
Zasadniczo zarzuty Onara, które pojawiają się także w kilku innych miejscach na „Zachrypniętym gardle” (np. „Sushi”), można sprowadzić do takiej oto sytuacji: dziś młodzi raperzy, zapatrzeni w telefony i social media, nie mają życia, przez co nie mają o czym opowiadać. Ich historiom brakuje esencji, ich deklaracjom – pewności siebie i doświadczenia. W efekcie, zdaniem Onara, scena jest zdominowana przez zniewieściałych, zapatrzonych w siebie chłystków, którzy na swoim Instagramie tworzą alternatywną, wybujałą rzeczywistość.
Jeśli takie jest faktycznie stanowisko Onara – a po przesłuchaniu „Zachrypniętego gardła” mam wiele powodów, by tak sądzić – to bliskie jest ono zdaniu innego weterana polskiej sceny, o którym wspominałem w jednym z poprzednich tekstów: „Przyznał [on] w jednej z rozmów, że tym, czego mu najbardziej brakuje w polskim hip-hopie, jest rzeczywistość. Młodzi wykonawcy do tego stopnia skupili się na eksplorowaniu zakamarków własnej psychiki, że zupełnie zatracili kontakt ze światem wokół”.
Dwie powyższe opinie nie są z pewnością odosobnione. Wielu innych weteranów, obserwując mody i zwyczaje wśród młodych raperów, byłoby skłonnych się pod nimi podpisać. Zamiast jednak iść w ślad za utyskiwaniami wyjadaczy sceny – choć w wielu punktach przyznaję im sporo racji – chciałbym nieco prowokacyjnie zapytać: a ty, drogi weteranie, czy przypadkiem też nie jesteś oderwany od rzeczywistości?
To pytanie nasunęło mi się także po przesłuchaniu „Zachrypniętego gardła” (swoją drogą, ta płyta nie jest znowuż do zapomnienia, skoro zachęca do tylu pytań…). Płyty, która punktuje młodych wykonawców, ale sama oferuje kilka banałów, zużytych frazesów i zakonserwowane spojrzenie na świat wokół. „Na szkołach ekipy, jakie teraz są ekipy/ Kilka ryjów do podziału z reklam, z YouTube'a za klipy/ Producent nie pyta kto, tylko ile hajsu jest za bity/ Smak, który kochałem, jest ukrzyżowany i zabity”, słyszymy w „Szeleście”. I choć tego typu wersy wpisują się w pesymizm wypływający z całego „Zachrypniętego gardła”, mam wrażenie, że to droga na skróty. Nie, w samej krytyce nie ma nic złego. Po prostu Onar, uderzając w młodych raperów, powiela jedynie wyprane klisze na temat realiów rynkowych. Czy naprawdę chcielibyśmy wracać do rzekomych starych, dobrych czasów, gdy – co młodsi znają ze wspomnień – umowy były niejasne, warunki pracy o wiele gorsze, a lojalnością i przyjaźnią uzasadniało się pracę za darmo?
Broniłbym profesjonalizacji współczesnej sceny, ale właściwie to nie w tym rzecz. Trochę rozumiem Onara, który tęskniąc za dawnymi czasami, kieruje się sentymentem. Trudno mi jednak zaakceptować to, że oceniając dzisiejsze rynkowe realia, rzadko kiedy zadaje sobie trud, by nieco odświeżyć swoje spojrzenie, wybrać inny kąt, poddać to i owo niuansom. Innymi słowy, mam wrażenie, że zbyt wiele słów pada tu z automatu, na – jak ktoś świetnie to ujął – autopilocie. Bez wysiłku, bo tak chyba wygodniej.
Piszę tu głównie o Onarze, ale trzeba zaznaczyć, że to problem dotykający wielu weteranów. Czy wszystkich? Oczywiście, że nie. Raz, że granica między weteranem a nie-weteranem jest bardzo płynna. Sam biorę pod uwagę wiele czynników i np. raper urodzony w 1985 roku i posiadający sporo płyt na koncie będzie już podpadał pod kategorię „weterana” w moich oczach. Dwa, że wśród samych weteranów panuje spora dynamika, wobec czego trudno ich poddać wspólnej charakterystyce.
Myślę jednak, że każdy z nas spotkał się z takim raperem, o którym można by powiedzieć, że od lat nagrywa jedną i tę samą zwrotkę. Dla części słuchaczy kimś takim będzie Peja, dla innych – Paluch. Cechą takich wykonawców byłoby przywiązanie do wypracowanej przez lata konwencji, nawrót określonej puli tematów i tyleż pewny, co przewidywalny warsztat. Ot, gdy wchodzą do studia, z góry wiadomo, jakiego repertuaru środków i wątków można się spodziewać, a ewentualne zmiany będą jedynie kosmetyczne. Czy łączy ich także muzyczny konserwatyzm? Niekoniecznie. Przykład Palucha – rapera, który ze swoimi upodobaniami do nowoczesnych podkładów i konsekwentnie budowaną wytwórnią wydaje się regularnie podnosić sobie poprzeczkę – pokazuje, że także takim wykonawcom grozi treściowy automatyzm i zamknięcie we własnych wyobrażeniach o świecie.
Często weterani bronią się stabilizacją. Że osiągnęli już taką pozycję na scenie, gdzie wolno im zwolnić tempo. Że szerokie grono słuchaczy oczekuje od nich pewnych treści. Że nie będą się kłaniać modom. Cóż, w pierwszym odruchu jestem im skłonny przyznać rację. Tacy wykonawcy też są potrzebni. Przypominają o dystansie wobec nowinek. Są gwarancją pewnego poziomu, poniżej którego z pewnością nie zejdą. Tyle że nawet jeśli akceptuję taki stan rzeczy w ogólności, jest coś przykrego w słuchaniu kolejnych zwrotek dostarczonych raczej przez generator, niż faceta z krwi i kości.
Poza tym hip-hop w Polsce, gdy porównać go z innymi gatunkami, jest jeszcze stosunkowo młody. Jeśli dziś godzimy się na stabilizację artystyczną (lub brak ambicji, jak powiedzieliby złośliwi) w wieku trzydziestu paru lat, czego będziemy oczekiwać po raperach, gdy ci wejdą w wiek np. Kazika? Dlatego mimo wszystko bliżej mi do tych, którzy próbują przełamać wizerunek. Do tych, którzy co jakiś czas zerują licznik i nagrywają kolejny debiut. Raz im wyjdzie, raz nie. Odnoszą spektakularne sukcesy albo jeszcze większe porażki. Ale ani myślą o nagraniu dwa razy tego samego kawałka. Takich wykonawców wśród weteranów także znajdziecie.